niedziela, 28 sierpnia 2016

Gdy odjedzie ostatni "motoraczek"

Zegar na zamkowej wieży wybija po raz dwunasty. Niewielkie miasteczko na północy Czech już od dawna pogrążone jest we śnie. Z okna hotelowego pokoju wychodzącego na rynek i przecinającej go w poprzek głównej drogi słychać tylko szum liści i wijącą się dookoła miasta rzekę Metuję. Na pogrążonym w ciemności rynku nie ma żywej duszy, a ciemność kilka razy w ciągu godziny rozświetlana jest przez reflektory niespiesznie poruszających się aut.
 

Takich miasteczek jak Nowe Miasto nad Metują są w tym kraju setki. Dojeżdżamy tu nieśmiertelnym czeskim "motoraczkiem", który regularnie, co godzinę, przybywa na miejscową stację. Chociaż słońce chyli się już ku zachodowi, dworcowa gospoda działa w najlepsze. W wygrodzonym z peronu ogródku tłoczy się przy stolikach spora grupa osób, pomiędzy nimi zwinnie uwija się wąsaty kelner, rozstawiając na stołach kolejne kufle piwa z pianą grubą na trzy palce. Zawsze chciałem przysiąść w dworcowej gospodzie, miejscu niemożliwym do stworzenia w naszych realiach, by pośród przejeżdżających pociągów poddać się specjałom czeskiej kuchni. Ale nie tym razem. Zbliża się 20.00 i spodziewamy się, że albo wkrótce zamkną nam hotelową restaurację i do rana będziemy głodni, albo, co gorsze, w ogóle zamkną hotel i spać przyjdzie na ulicy.

Ostatni wieczorny czeski "motoraczek". :)


Niedzielnego wieczora zamknięte jest niemal wszystko. Tylko niewielki sklepik prowadzony przez skośnookiego Azjatę daje nam możliwość zrobienia małych zakupów. Kiedy Czesi nie chcą już pracować, zawsze w mieście znajdzie się jakiś "azjatycki" sklepik otwarty dłużej niż inne.


Droga z dworca do centrum jest daleka (jak na Czechy i jak na małe miasteczko), ale tuż po 20.00 docieramy do hotelu. Jak się okazuje, recepcja znajduje się po prostu w barze. Spośród wymytych kufli barman wygrzebuje nasze klucze (jest ich cały pęk) i oto możemy zakwaterować się w pokoju. Wewnątrz komuną wieje na kilometr - stare drzwi, twarde sprężyny w materacu, wymalowane farbą olejną ściany... ale położenie na samym rynku, tuż obok zamku, jest największym plusem tego miejsca. Kiedy schodząc z powrotem do restauracji myślimy już o pysznych i niezdrowych czeskich specjałach, które zaraz będziemy jeść, zostajemy brutalnie sprowadzeni na ziemię: kuchnia zamknięta! Tylko piwo podajemy...


Odsyłają nas do konkurencji: o godzinie 20.20 jeść dają jeszcze dwa lokale w mieście. Pierwszy z nich znajduje się na zamku. Wcale nie oznacza to, że ceny są tam również szlacheckie i stać będzie nas tylko na zupę na spółę. Nic z tych rzeczy! Problem tylko w tym, że bez jakiegokolwiek słowa wytłumaczenia kelnerki na wszystkich stołach rozstawiają właśnie rezerwacje. Natychmiast wychodzimy, zostaje lokal drugi, naprzeciwko hotelu. Nawet w jednym procencie nie przypomina starej, dobrej, małomiasteczkowej gospody, w której można posiedzieć w wesołym towarzystwie. Ale jak się nie ma co się lubi... Dobrze, że chociaż jakieś czeskie piwo podają.


Kiedy wychodzimy po 22.00 właśnie zamykają ostatnie gospody. Ulice opustoszały, na rynku siedzi tylko dwóch młodzieńców pod nieśmiertelną kolumną morową. Z ciemności widać jedynie ich sylwetki i rozświetlone ekrany smartfonów, w które są wpatrzeni. Jakby nigdy nic włóczymy się środkiem głównej ulicy przebiegającej przez miasto. Raz na kilkanaście minut może coś przejedzie, raz na kilkadziesiąt ktoś jeszcze przejdzie. Wygląda, jak byśmy byli tu jedynymi turystami. Nikt inny nie zostaje tu na noc? Boczne zaułki pełne niewielkich domków przypominają trochę Złotą Uliczkę w Pradze. Tylko że te są bardziej autentyczne: bez dzikich tłumów, no i wciąż mają (i nadal mieć będą) swoich prawdziwych lokatorów.


 

W hotelu nie ma już nikogo, musimy go otworzyć sami. W środku zastaje nas jedynie cisza i ciemność. Tej ciepłej, letniej nocy nie chce się spać, zwłaszcza, że bajkowy widok z okna pobudza wyobraźnię a rozlegające się osiem razy w ciągu godziny bicie zegarów (dwóch, niezsynchronizowanych - z zamku i kościoła) skutecznie wybija organizm ze snu.


O poranku miasto ożywa. Jest gdzie zjeść, od 8.00 rano brodaci Czesi przychodzą do wszechobecnych ogródków na piwo. Ot tak, przed pracą, albo i w trakcie. W czeskich gospodach nalewają najsłabsze trunki - 3-4%, stąd można pić je niemal bez końca, dopóki nerki nie odmówią posłuszeństwa. Mocniejsze piwo trudno kupić (a już na pewno nie z nalewaka). Dwa dni wcześniej pani przewodniczka-barmanka w pobliskim browarze Primator podczas degustacji dwa razy pytała, czy na pewno chcę wypić "szestnastkę". Jest bardzo mocna, ma 6%! A "dwudziestki czwórki" w Czechach nie pije się w ogóle, idzie tylko na eksport, zwłaszcza do... no właśnie ;)




A samo Nowe Miasto jest bardzo sympatycznym miejscem na mapie północnych Czech. Rzut beretem z Polski, niecałą godzinę z Kudowy Zdroju. Niespieszna atmosfera, renesansowy rynek ze wszędobylskimi arkadami, pod którymi można zasiąść by odpocząć przed upałem i poczuć miejscowy klimat. I chociaż w dzień przybywa tu sporo turystów, mało kto zatrzymuje się na noc. Na zwiedzenie rynku i całkiem pokaźnego zamczyska (koniecznie trzeba wdrapać się na wieżę!) wystarczy kilka godzin. Ale warto przenocować w takim miejscu chociaż raz, żeby pobudzić swoją wyobraźnię, posłuchać opływającej miasto rzeki i powpatrywać się na wyłaniający się z ciemności zamek. I, oczywiście, odpowiedno zaplanować posiłki i zakupy, żeby w smutku i głodzie nie wyczekiwać kolejnego poranka!


 

czwartek, 11 sierpnia 2016

Spacer po dnie Aralu

-Wsje na bierieg! Po kilku godzinach zardzewiały statek dopływa wreszcie do brzegu. Skuci ciężkimi łańcuchami, wykończeni 50-stopniowym upałem więźniowie niespiesznie schodzą na ląd. Właśnie przybyli na Wyspę Odrodzenia. Ani oni, ani ich najbliżsi nie zdają sobie sprawy, że właśnie trafili do najstraszniejszego laboratorium broni biologicznej w Związku Radzieckim. Jest 1 września 1965.

Poranek nad Aralem.
Mija 50 lat. Wokół panuje cisza. Pogoda idealna do wypoczynku. Jednak w zasięgu wzroku nie ma żywej duszy! Ani turystów, ani rybaków, ani nawet latających nad wodą mew i albatrosów. Tylko pokryte grubą warstwą soli muszelki świadczą o tym, że kiedyś w tym miejscu kwitło życie. Stoimy nad brzegiem dogorywającego Aralu. Nasze nogi po kolana pokryte są szarą, śmierdzącą gliną. Jeszcze 20 lat temu mielibyśmy nad sobą kilka metrów wody.

Dawne dno Aralu.

Sapar, nasz towarzysz podróży, w 1969 roku pływał statkiem po Aralu i opalał się na plaży w nadmorskim Mujnaku. Nie zdawał sobie sprawy z tego, co dzieje się na oddalonej o 150 kilometrów wyspie. Być może nie wiedział nawet o jej istnieniu. Teraz, kiedy minęło prawie pół wieku, postanowił wrócić w rodzinne strony i na własne oczy zobaczyć, do czego doprowadziła jedna z największych katastrof ekologicznych na świecie.

A stało się to wszystko dzięki Nikicie Chruszczowowi i jego wiernym współpracownikom. To on zdecydował, żeby w pustynnej republice zacząć uprawiać bawełnę - roślinę, która potrzebuję do życia bardzo dużej ilości wody. Postanowiono więc poświęcić w tym szczytnym celu Amu Darię, jedną z rzek zasilających Aral. Jej wody nieumiejętnie rozlano po pustyni, by przekształcić jałowe piaski w życiodajne pola bawełny. Powstały nowe oazy i hektary upraw, z których do teraz żyje cały Uzbekistan. Zaś pozbawione zasilania morze powoli zaczęło wysychać i z roku na rok coraz bardziej oddalać się od dawnego brzegu. W latach osiemdziesiątych Mujnak przestał być miastem portowym. 20 lat później Wyspa Odrodzenia przestała być wyspą.

My postanowiliśmy zobaczyć Morze Aralskie zanim przestanie być morzem i w całości zamieni się w pustynię Aral-Kum. Niespełna rok po tym, gdy zrodził się plan podboju Aralu mkniemy terenówkami w stronę Mujnaku. To pierwszy punkt naszej nadaralskiej historii. Niegdyś położone nad wysokim morskim brzegiem kwitnące miasto z wczasowiczami i prężnie działającym przemysłem rybnym, swojego rodzaju wizytówka zachodniego Uzbekistanu. Teraz - zapomniane przez wszystkich, dogorywające miasto-widmo.

Mujnak - dawny port Aralu.
Na rogatkach zatrzymuje nas patrol milicji. Zabierają paszporty, przepisują dane do sekretnych zeszytów. Chwila niepewności, bo a nuż domyślą się, dokąd jedziemy i powiedzą, że nielzja. Że nie można i koniec! Bo chociaż oficjalnie nikt jeszcze nie zakazał jeździć nad Aral, to przecież tu prawo stanowi jego stróż. I co powie - to święte. Niczym werset koranu. Po kilku minutach nas puścili, obyło się bez problemów i niewygodnych pytań.

Jest 1 września, dzień niepodległości, najważniejsze święto państwowe Uzbekistanu. Władza bardzo chce wiedzieć, kto i po co przyjechał do miasta. Co zrobi z tymi wszystkimi danymi spisywanymi na ulicach, w muzeach, w metrze - kto gdzie, z kim i o której był i co robił - nie wiadomo. Najpewniej spali w piecu razem z całym zeszytem pełnym takich informacji, kiedy tylko skończy się w nim miejsce na 96 kartkach A4. Bo przecież nikt nie będzie przepisywać tysięcy stron zapisywanych codziennie w tysiącach zeszytów w całym kraju do jakiejś ogólnokrajowej komputerowej bazy...
 
Ulice Mujnaku.

W Mujnaku wszechobecny piach rozganiany jest przez równie wszechobecne radzieckie moskwicze. Jak gdyby po sąsiedzku była ich fabryka i mieszkańcom odsprzedano nadmiar produkcji po okazyjnej cenie. Dostojny korowód Toyot Landcruiserów wyróżnia się w tym ponurym krajobrazie, ale i nie robi wrażenia - w sezonie wyprawy nad Aral przejeżdżają tędy kilka razy w tygodniu.
 
Ekspozycja dotycząca zagłady Morza Aralskiego w Muzeum w Mujnaku.
Odwiedzamy muzeum zmarłego morza. Jedna sala, nie ma żadnego sklepiku, publikacji, pocztówek, pamiątek... chociaż to ostatnie słowo może jest tu trochę nie na miejscu - upamiętniać katastrofę ekologiczną? Ale ekspozycje wykonane całkiem solidnie, obrazują smutną historię jeziora (Aral to przecież jezioro, z tym że wielkie i słone - stąd powszechnie nazywano je morzem), które zniknęło dzięki radzieckim "geniuszom" partyjnym.

Kolejny postój mamy w domu jednego z kierowców. Na wyjazdach nad Aral dorobił się nowej terenówki, zbudował dom (jak na miejscowe warunki - luksusowy), można też u niego przenocować. Jedziemy na obiad. Nasza polska ekipa wzbrania się - w nukuskim hotelu, który organizował wyjazd chciano od nas ponad 30 dolarów od osoby za wyżywienie. Kupiliśmy sobie zapasy w sklepie za 1/10 tego i zapewniamy, że to nam wystarczy. Ale nie ma dyskusji - razem ze wszystkimi sadzają nas za wielkim stołem i każą jeść. A na Wschodzie odmawianie gościny jest nie na miejscu. O pieniądzach nikt nie chce słuchać. Jedzenia wystarczy dla wszystkich.

Mujnak - z wizytą u naszego kierowcy.
Po posiłku opuszczamy dom naszego kierowcy i wyruszamy na cmentarzysko wraków, znajdujące się na obrzeżach miasteczka. Czujemy się, jakbyśmy stali na brzegu wanny, z której wypuszczono wodę. Po horyzont pustynia, na której po latach zaczęła się już pojawiać roślinność. U podnóża wysokiego klifu stoi kilkanaście zardzewiałych statków, które służyły w miejscowym porcie. Katastrofa spotkała je w różnych miejscach. Niektóre pozostały tu, gdzie są teraz, inne wciąż pływały, kiedy Aral był już kilka kilometrów dalej. W końcu i tam zabrakło wody - zwieziono więc wszystkie wraki w jedno miejsce, by stworzyć swojego rodzaju surrealistyczny pomnik upamiętniający dawny port. Kiedyś morze dawało pracę tysiącom osób.

Mujnak - cmentarzysko wraków.
Prawdziwy pomnik wymarłego morza stoi z resztą na tarasie widokowym. Z jednej strony obrazuje dawny stan Aralu, z drugiej - aktualny. Co roku przemalowywany jest a nowo, zmieniana jest aktualna data, a koloru niebieskiego jest na nim coraz mniej.

Pomnik poświęcony Morzu Aralskiemu.
Schodzimy na dół po specjalnie zbudowanych dla turystów schodach. Miejscowi też się kręcą, przyszli spędzić tu świąteczny dzień. Dzieciaki biegają i skaczą beztrosko po przeżartych rdzą statkach, a nam, przybyszom z "Europy" do tej pory nie chce się pomieścić w głowie absurdalność miejsca i sytuacji, w jakich się znaleźliśmy. Brodząc po aralskiej pustyni pomiędzy kolejnymi statkami, z masą dziwnych wizji i przemyśleń wracamy do samochodów, nie do końca wierząc, że to, co widzieliśmy było prawdziwe.



Wraki statków na dnie dawnego morza.
W Uzbekistanie spotykamy wiele absurdalnych dla nas miejsc i sytuacji. Chociażby ruiny fabryki konserw w Mujnaku. Sekretne, a jakże, do tej pory ogrodzone i pilnie strzeżone przez mundurowych, zabraniających fotografować i przyglądać się temu, czego jeszcze nie zdążyła pochłonąć pustynia. Mijamy wreszcie posępne wioski, którym przed laty Mujnak dawał pracę, sklepy, edukację i kontakt ze światem. -Jak można żyć w takim okropnym miejscu? - pyta z niedowierzaniem Sapar, spoglądając na kolejne ruiny i walające się po ulicach śmieci. Wtóruje mu przerażona córka, która wybrała się na pustynię w eleganckiej sukience. -Normalnie, nikt się nie skarży. Oni tu całe życie spędzają, nie umieją inaczej żyć - odpowiada kierowca.

Saksauł - jedna z niewielu roślin, które zadomowiły się w jałowych piaskach pustyni Aral-kum.
 Serpentynami zjeżdżamy z klifu i po dnie dawnego morza kierujemy się ku temu, co z niego zostało. Część drogi wyasfaltowano wiele lat temu, a wokół pojawiły się wieże wiertnicze. W okolicy znaleziono złoża gazu. Mijamy monstrualnej wielkości ciężarówki, spoglądają na nas spod równie monstrualnych masek podejrzliwe oczy pracowników tych tajnych i strategicznych obiektów. Wcale nie zdziwilibyśmy się, gdyby kolejny raz w tym kraju ktoś nas zatrzymał i zabronił jechać dalej.

Na dnie dawnego morza wydobywa się obecnie gaz ziemny.
 Wreszcie asfalt się kończy, kończą się ślady jakiejkolwiek cywilizacji. Nad nami ołowiane chmury, pod nami - równie szare, spękane i pokryte słoną skorupą dno morza, płaskie po horyzont. Teraz towarzyszy nam tylko telefon satelitarny, komórki dawno straciły zasięg. Drogę wytyczają  wyjeżdżone w słonej skorupie koleiny, ale co rusz ślady rozchodzą się w różne strony. Bez miejscowego kierowcy znającego teren nie ma szans dojechać do celu. Można brnąć w pustynię dopóki nie skończy się paliwo i trwać tam, dopóki nie skończy się woda. W takiej sytuacji zdecydowanie nie jest się samowystarczalnym, nawet z najlepszą terenówką!

Bezkres dawnego morskiego dnia. Tylko doświadczony kierowca potrafi znaleźć drogę na tej pustyni.
Dopiero po kilkudziesięciu kilometrach na horyzoncie zarysowuje się linia. Równa, jak gdyby wyrysowana od linijki. To płaskowyż Ustiurt, ciągnący się od Morza Kaspijskiego po Kazachstan. Niegdyś wytyczał on zachodni brzeg Aralu. To znak, że jedziemy w dobrym kierunku. Klimatyzacja zaczyna dawać się we znaki - Uzbecy mają to do siebie, że skręcają ją na minimum i włączają na pełną moc. Czy w samochodzie, czy w sklepie, czy w biurze. Na zewnątrz 50 stopni, w środku 15. Pomimo tego, że jesteśmy na pustyni trzęsiemy się z zimna, a kierowca poproszony o wyregulowanie klimy ostentacyjnie wyłącza ją zupełnie. No cóż, wóz albo przewóz!

Wyłaniający się z oddali płaskowyż Ustiurt - dawny zachodni brzeg Aralu.
Niespodziewanie na horyzoncie pojawia się niebieska plama. Niebo się rozpogadza. Szara, spękana ziemia ustępuje stopniowo czemuś, co z daleka wygląda nawet jak piaszczysta plaża. Czy to już? Na pewno? Tak, to Aral! Złapaliśmy go! Jeszcze nigdy nie witaliśmy w ten sposób żadnego morza. I witać nie będziemy. Na co dzień nie jeździ się przecież nad morze po to, żeby je dorwać zanim zniknie.



Nad brzegiem Aralu.
Wejście do wody graniczy z cudem. Na początku ostre, tkwiące w glinianej skorupie muszelki boleśnie wbijają nam się w stopy. Bliżej brzegu twarda, pokryta powłoką soli glina płynnie przechodzi w błotnistą maź, w której z każdym krokiem zapadamy się coraz głębiej. Kiedy udaje się nam w końcu wejść do morza, jesteśmy po kolana umazani szarym, śmierdzącym błotem. Jeszcze 20 lat temu mielibyśmy nad sobą kilka metrów wody. Teraz stoimy po kolana w wodzie i w milczeniu obserwujemy powoli znikające za horyzontem słońce.



Plaża - warstwa twardej, spękanej, pokrytej solą gliny i miliony ostrych jak brzytwa muszelek.
Woda jest mętna. Przy brzegu zbiera się ohydna piana, najpewniej chemicznego pochodzenia. Kilkanaście metrów dalej morze sięga do pasa. Taplamy się w błocie, podczas gdy cały nasz majątek, wszystkie pieniądze i dokumenty, leżą porzucone na plaży. Motyw nie do powtórzenia nad Bałtykiem! ;)

Obozowisko zbieraczy muszelek.
Jednak nocować nad wodą nie będziemy. Ten przywilej zarezerwowany jest tylko dla garstki niekomunikatywnych Chińczyków, którzy pracują (!) tu przy wydobyciu muszelek. Jaki jest cel tej działalności - nie udało nam się dowiedzieć. Do naszego obozowiska dojeżdżamy stromym podjazdem, który po deszczu zmienia się w strumień błota i jest niemożliwy do pokonania. I tu właśnie przydaje się telefon satelitarny, przez który kierowcy przekazują sobie informacje o stanie szlaku. Jutro po naszych śladach przyjedzie pewnie kolejna wycieczka.


Obozowisko na dnie morza.
Słońce chowa się za Ustiurt. Nadjeżdżają gałęzie na ognisko, namioty już gotowe. W blasku samochodowych reflektorów zaczynamy jedyną w swoim rodzaju międzynarodową ucztę. Trzy paszporty uzbeckie, trzy polskie, po dwa rosyjskie, brazylijskie i francuskie, do tego jeden japoński. Wszystkich nas łączy butelka polskiej Żubrówki, która przebyła kilka tysięcy kilometrów właśnie po to, by zakończyć swoją podróż nad Aralem. Rozświetlone księżycem morze przygląda się naszej uczcie z oddali.

Czas wznieść toast za udaną wyprawę - dotarliśmy do celu!

Kiedy gasną samochodowe światła i wszyscy zaszywają się w swoich namiotach, atmosfera staje się jakaś dziwna, niepokojąca. Uderza nas panująca dookoła przeszywająca cisza. Nigdy w życiu czegoś podobnego nie doświadczyliśmy. Rzadko się bowiem zdarza zasypiać nie słysząc żadnego dźwięku - ani szumu wiatru, ani poruszających się na drzewach liści, czy dobijających do brzegu fal... Nie ma niczego. To miejsce nie żyje.

W nocy nad Aralem panuje martwa cisza.
W głębi ciemności, na drugim brzegu tego, co zostało z morza, kryje się miejsce, o którym wielu chciałoby zapomnieć - Wyspa Odrodzenia. Choć nadal nazywana jest wyspą, jakieś 15 lat temu stała się częścią lądu. W latach 50-tych XX wieku powstało tu największe w Związku Radzieckim laboratorium broni biologicznej. Miejsce do tego celu idealne: dookoła pustynia i kazachskie stepy. Tereny w większości bezludne, na dodatek oddzielone od wyspy kilometrami wody. Nikt przypadkowy tu się nie dostanie. Można swobodnie przeprowadzać badania.

Wiatry wieją tu najczęściej na południe, więc wszelkie wywołane sztucznie epidemie rozwieją się nad setkami kilometrów morza, zanim dojdą do Mujnaku. Nikt się nie dowie. Broń skierowana na zachód unicestwi co najwyżej biegające po Ustiurcie dzikie zwierzęta, których truchła zostaną namierzone z powietrza i czym prędzej zagrzebane.

Wyspa Odrodzenia - zdjęcie wykonane przez amerykańskiego satelitę szpiegowskiego w 1964 roku.
Źródło: http://earthobservatory.nasa.gov/IOTD/view.php?id=77193

Na wyspie powstało miasto - Kantubek (zwane też Aralsk-7). Ulokowano tam garnizon wojskowy, powstały osiedla dla oficerów i ich rodzin. Szkoła, sklepy, jakaś mordownia, gdzie można zajść na kilka głębszych, było też lotnisko, z góry układające się w upiorny kształt wieloramiennej gwiazdy. Ślad po nim można zobaczyć do tej pory na zdjęciach satelitarnych Google. Wśród zabudowań powstało również coś, co do złudzenia przypominało cele dla więźniów. Po co zwożono ich i przetrzymywano w ściśle tajnym mieście, którego nie wolno było umieszczać na mapach można się tylko domyślać.

Czasami, gdy prognoza pogody się nie sprawdzała, wiatr był za silny, albo zmienił swój kierunek przynosił ze sobą nad osiedla ludzkie zarazę dżumy, cholery czy wąglika. Przypadkowo życie tracili rybacy, którzy akurat przepływali za blisko, ofiary zdarzały się i na samej wyspie. Powstał tam nawet cmentarz dla tych, których absolutnie nie można już było przetransportować na ląd, by spoczęli w rodzinnych stronach.


 
 
Kantubek - miasto-widmo.
Więcej zdjęć na http://bigpicture.ru/?p=482671.

Pod koniec lat 1980-tych na Wyspę Odrodzenia zwieziono ponad 20 wagonów wąglika. Przypadkiem wyszło na jaw, że Związek Radziecki w tajnych laboratoriach produkuje śmiercionośną zarazę i w obawie przed amerykańską kontrolą postanowiono schować wszystko w miejscu idealnym. Na terenie wyspy zostało zakopanych dziesiątki beczek, zawierających  śmiercionośny wirus, Tym samym miejsce to stało się ponoć największym składowiskiem wąglika na świecie.

Cztery lata później, w 1992 roku, prezydent Borys Jelcyn podpisał ukaz likwidujący wojskowe laboratorium na wyspie. Część wyposażenia wywieziono, a dokumentację zniszczono. Samo miejsce nadal jednak przyciąga różnych żądnych wrażeń szaleńców czy ekologów, którzy w kolejnych ekspedycjach starają się unieszkodliwić to, co nagromadzono w laboratorium przez 40 lat jego istnienia.

Leżymy w namiocie, rozmyślając o losach Wyspy Odrodzenia. Nagle pojawia się silny północny wiatr. Zupełnie jak wtedy, gdy przywiewał ze sobą nad Karakałpację i Ustiurt śmiertelną zarazę. Nie hamuje go nic, jesteśmy przecież na płaskowyżu. Szarpany wiatrem namiot wygina się na wszystkie strony. Boimy się, że wątła konstrukcja pokryta cienką warstwą materiału nie wytrzyma tej próby. Dookoła słychać pełne obaw rozmowy w różnych językach. Zwieje? Nie zwieje? Wywieje?

Nad umierającym morzem wstaje nowy dzień.
Nowy dzień wstaje nad umierającym morzem. Ile jeszcze razy wschodzące słońce odbije się w jego tafli? Wiatr nadal wieje. Szybkie śniadanie, zwijamy namioty i wyruszamy, już po płaskowyżu, w drogę powrotną. Z lewej strony towarzyszy nam położone kilkadziesiąt kilometrów niżej morze, z prawej - bezkresny płaski Ustiurt. Miejsce bezludne, oddalone od cywilizacji o setki kilometrów. Nic zatem dziwnego, że upodobali je sobie naukowcy z nie tak znowu oddalonego kosmodromu Bajkonur jako złomowisko kosmicznych odpadów.


Kaniony na dnie Aralu - widok z płaskowyżu Ustiurt.
Kolejny karkołomny zjazd doprowadza nas do podnóża płaskowyżu, do małej rybackiej osady. Suchy, piaszczysto-gliniany krajobraz i zrujnowane budynki do złudzenia przypominają widoki znane z telewizyjnych relacji z wojny w Afganistanie. Jednak tutaj atmosfera nie jest napięta. Co ciekawe, osada nie jest położona nad wodą. Za każdym razem rybacy przedzierają się przez zarośnięte trzciną błotniste grzęzawisko, by dotrzeć do położonego kilka kilometrów stąd płytkiego jeziora o nazwie Sudoczje, które kiedyś stanowiło część Aralu. Ten niewielki skrawek wody zapewnia byt okolicznym mieszkańcom.



Osada rybacka i jezioro Sudoczje.
To już ostatni etap podróży. Z setką na liczniku mkniemy po dziurawej "szosie" położonej na dnie dawnego morza. Gdzieś na horyzoncie towarzyszy nam złowieszcza burza piaskowa. Przygoda dobiega końca. Każdy kilometr przybliża nad do cywilizacji. Po nieprzespanej nocy jesteśmy potwornie zmęczeni, ale szczęśliwi. Udało nam się zobaczyć Morze Aralskie zanim zniknęło w piaskach pustyni.

Bezkresny płaskowyż Ustiurt.
Aral fascynował nas od dawna, dużo nim czytaliśmy. Z każdym kolejnym artykułem i reportażem na temat tego miejsca rosła pokusa, aby zobaczyć je na własne oczy. Najwięcej inspiracji dała nam książka "Może morze wróci" naszego rodaka, Bartka Sabeli, który kilka lat przed nami również przyjechał tu by dorwać uciekające morze. Warto poczytać, pooglądać, porównać.

A czy morze wróci? Na północy, w Kazachstanie i owszem. Zbudowano zaporę, która ostatecznie pogrążyła "duży" Aral. Woda zbliża się tam już do dawnego portu, a kutry znów wypływają na połów. Uzbekistanowi zaś morze wydaje się niepotrzebne - jest przecież bawełna, jest gaz, i to w dodatku na dnie osuszonej wanny. Obiecaliśmy sobie, że wrócimy do Uzbekistanu, kiedy wróci tam morze. Liczymy, że kiedyś to marzenie się ziści.

GARŚĆ INFORMACJI PRAKTYCZNYCH DLA PLANUJĄCYCH WYPRAWĘ NAD ARAL

- Podróż nad Aral najlepiej rozpocząć w Nukusie, stolicy Karakałpakstanu, oddalonej od Mujnaku o ok. 200 km. O wiele łatwiej znaleźć tam doświadczonego kierowcę z odpowiednim samochodem. Większe jest też prawdopodobieństwo spotkania w Nukusie towarzyszy podróży, z którymi będzie można podzielić się kosztami wyprawy.

- Wyjazdy nad Aral organizuje miejscowy hotel Jipek Joli (http://ayimtour.com/). Koszt wynajmu samochodu terenowego z kierowcą wynosił w 2015 roku 480 dolarów (dla maksymalnie 4 osób). Dodatkowo hotel oferował wynajem namiotów (10 dolarów za namiot dwuosobowy), śpiworów (3 dolary za śpiwór), a także wyżywienie (tutaj koszty były bardzo wysokie - 36 dolarów za 3 posiłki, co biorąc pod uwagę ceny jedzenia w Uzbekistanie jest kwotą z kosmosu).

- Oprócz wypraw nad Aral, Jipek Joli oferuje również noclegi i zameldowanie w Nukusie. Z uwagi na wysokie ceny nie warto rezerwować pokoju wcześniej. Na miejscu można wynegocjować cenę dwa razy niższą, niż oficjalna. Na czas wyprawy można w hotelu pozostawić zbędny bagaż. Co ważne, hotel wystawia zameldowanie również na nocleg, spędzony nad Aralem!

- Wyprawa nad Aral trwa 1,5 dnia. Trasa liczy ok. 700-750 km (wg wersji oficjalnej 900 km, ale jest to mało prawdopodobne). Obejmuje kilka przystanków: Nukus - Mizdakchan - Mujnak - przylądek Aktumsk (nocleg) - jez. Sudoczje - Kungrad - Nukus.

- Warto zabrać ze sobą: ciepły śpiwór, karimatę, ciepłą odzież (w uwagi na silny wiatr noce nad Aralem są bardzo zimne), duży zapas wody, latarkę.

- Pracownicy hotelu Jipek Joli mówią dobrze po angielsku, jednak z kierowcami można dogadać się jedynie po rosyjsku, więc warto się zawczasu do tego przygotować.

***

Post stworzyli dla Was Martyna Nełka i Łukasz Piotrowski. Jeśli macie pytania, znajdziecie nas na FB -> https://www.facebook.com/PrzystanekPragaKierunekWschod.