Na wstępie przyznam otwarcie – książki Swietłany Aleksijewicz Wojna nie ma w sobie nic z kobiety nie przeczytałam jednym tchem. Tak się po prostu nie da. Żaden człowiek o przeciętnej wrażliwości nie jest w stanie jednorazowo przyjąć tak wielkiej dawki ludzkiego nieszczęścia. Każda strona tej opowieści przesycona jest cierpieniem, ponieważ każdy dzień II wojny światowej przynosił jej uczestnikom oraz ofiarom strach i ból.
W opowieściach, które przytacza autorka, brak miejsca na mity o niezwyciężonych bohaterach, o dzielnych wojskowych, którzy przemaszerowali przez pół Europy z pieśnią na ustach, przeganiając wroga i niosąc wolność kolejnym okupowanym krajom, o żołnierzach, których nie imały się kule, o wspaniałych rosyjskich chłopakach, którzy ofiarnie rzucali się pod czołgi i w nagrodę za uratowanie przyjaciół z batalionu dostawali wysokie odznaczenia, po czym w blasku chwały wracali do stęsknionych matek. Nie jest to zatem kolejna książka o tym, jak wojnę zapamiętali mężczyźni i jak powinny ją postrzegać kolejne pokolenia. Prawda o tamtych wydarzeniach pada po raz pierwszy z ust kobiet – drugoplanowych bohaterek spektaklu, który przez ponad pół dekady rozgrywał się na światowej scenie.
W latach 80. ubiegłego wieku, kiedy powstawała książka, Aleksijewicz jako pierwsza udzieliła głosu tym, które z poświęceniem nie mniejszym niż mężczyźni walczyły w obronie swojej ojczyzny. Bohaterkami i jednocześnie narratorkami reportażu są kobiety-wojskowi, mieszkanki Związku Radzieckiego różnych narodowości, weteranki Wielkiej Wojny Ojczyźnianej. Wszystkie panie łączy to, że kiedy 22 czerwca 1941 roku Adolf Hitler rozpoczął operację „Barbarossa” i niemieckie wojska wkroczyły na teren Związku Radzieckiego, one bez wahania rzuciły się do komisji poborowych i niemal na kolanach błagały, aby wysłać je na pierwszą linię frontu, gdzie mogłyby wziąć czynny udział w walkach. Szalona odwaga, wielki patriotyzm, kolosalne poświęcenie, czasami po prostu miłość silniejsza niż strach – to wspólny mianownik, do którego można sprowadzić kierujące nimi pobudki. Panie łączy jeszcze jedno – kiedy w 1945 roku Armia Czerwona dotarła pod Reichstag i walczący mogli wrócić do domów, ojczyzna, której kobiety broniły własną piersią, postanowiła o nich zapomnieć, zepchnąć w kąt historii, gdzie spokojnie czekały prawie pół wieku na kogoś, kto chciałby wysłuchać ich opowieści.
Zaraz po wojnie okazało się, że dla płci pięknej frontowa przeszłość jest niekoniecznie powodem do dumy i lepiej się nią nie chwalić. Kobiety, które wróciły z wojny często spotykał ostracyzm, widziano w nich panie lekkich obyczajów, które bezwstydnie bałamuciły oddanych mężów i ojców, podatnych na wdzięki towarzyszek broni ze względu na długie lata rozłąki z ukochanymi. To te, które walcząc poświęciły swoją młodość i zdrowie, stały się wszystkiemu winne. Były złym materiałem na żony również dlatego, że wojna na zawsze je naznaczyła. Patrzyły na świat inaczej, niż ich rówieśniczki. To, co zobaczyły na froncie, nie było przeznaczone dla pięknych, okolonych firanką gęstych rzęs dziewczęcych oczu. Przez 4 lata w powietrzu ciągle unosił się zapach krwi i palonego ludzkiego ciała. Jak powiedziała jedna z rozmówczyń Swietłany Aleksijewicz, wojna pachnie po męsku, nie ma na niej kobiecych zapachów. Nie było więc perfumów i woni świeżych kwiatów. Nie było nawet mydła, nie było bielizny, był tylko męskie kalesony i onuce, były buty o kilka rozmiarów za duże, które zdzierały stopy do mięsa podczas kilkugodzinnego marszu. Były ciężkie ciała nieprzytomnych lub martwych kolegów, których trzeba było wynieść na tyły, czołgając się po ziemi i starając nie dać się zabić. Był głód, brak snu, nieludzki wysiłek i rany, które przyniosły potem inwalidztwo, a wielu odebrało możliwość zostania matkami i założenia normalnej rodziny, zaznania choćby odrobiny szczęścia.
Tak wyglądała wojna z punktu widzenia kobiet. W książce Aleksijewicz nie znajdziemy żadnego batalistycznego opisu, zamiast tego jest codzienność, brunatno-czerwona, jak krew pomieszana z ziemią. Na każdym kroku czyha śmierć, koszmary senne przerażają mniej niż to, co dzieje się na jawie. Brutalne czyny i ogrom zniszczenia sprawiają, że kobiety czują nienawiść do wroga. Wszystko w nich krzyczy z rozpaczy i gniewu, kiedy widzą niemieckich żołnierzy, maszerujących przez ich miasta i wsie. Pielęgnują więc tę nienawiść, lecz nie są w stanie zabić w sobie ludzkich odruchów. Wrodzona empatia każe okazać miłosierdzie nawet tym, którzy wyrządzili krzywdę im oraz i ich rodzinom. Kobiety opatrują więc niemieckich jeńców i dzielą się chlebem z głodnymi niemieckimi sierotami. One, w przeciwieństwie do mężczyzn, nie boją się do tych ludzkich odruchów przyznać.
Co ciekawe, mężowie bohaterek, którzy również uczestniczyli w walkach i często swoje żony poznawali właśnie na froncie, zabraniają im opowiadania „łzawych historii”. Przypominają im za to szczegółowy przebieg walk i długie godziny przesiadują z nimi nad mapą ucząc, w jakim kierunku posuwała się ich brygada i jak przebiegała linia frontu. Jednak kobiety nie potrafią patrzeć na tamte wydarzenia oczami mężczyzn, ponieważ, jak słusznie zauważa autorka w tytule swojego reportażu, wojna nie ma w sobie nic z kobiety. To męski wynalazek, który dla kobiet nie ma żadnego sensu, bo jaki sens może mieć ten apokaliptycznych rozmiarów kataklizm, który pozostawia po sobie miliony ofiar, a tysiące miast i wsi obraca w gruzy? Wojna to także gwałt na naturze. Wraz z wybuchem pocisków milkną ptaki, fauna i flora zamiera, na zroszonej krwią ziemi nie ma komu zasiać zboża, za to jak kretowiska mnożą się mogiły żołnierzy, umierających tysiące kilometrów od swoich domów.
W czasie wojny kobieta, podobnie jak natura, musi przejść w stan hibernacji. Jej organizm pod wpływem nadmiaru adrenaliny, której źródłem jest ciągły stres i strach, zmienia się. Jest odporna na urazy i zmęczenie – rezultaty odczuje dopiero po wojnie. Wtedy też na nowo będzie musiała nauczyć się chodzić w sukienkach i butach na wysokich obcasach. Będzie musiała odkryć w sobie kobietę, którą na jakiś czas trzeba było ukryć.
Armia nie była wówczas (i zapewnie nie jest także i teraz) środowiskiem przyjaznym płci pięknej. Przytaczane przez Aleksijewicz opowieści są dowodem na panującą w szeregach wojskowych dyskryminację. Kobiecie dowódcy ciężko jest wyegzekwować posłuch wśród podwładnych. Żołnierze wyżsi rangą traktują ją z lekceważeniem. Ona zaś walczy, mimo, że czasami brak jej słów i tylko łzy mogą ukoić cierpiącą duszę. Walczy, bo straciła na wojnie ojca, siostrę, narzeczonego, czasami całą rodzinę. Nie ma więc nikogo, poza towarzyszami broni, poza ojczyzną, która wkrótce odpłaci jej za wszystkie wyrzeczenia gorzkim rozczarowaniem.
Reportaż Aleksijewicz to kalejdoskop obrazów z wojny, momentów, uchwyconych przez spostrzegawcze kobiece oko. Niezwykle plastycznym czy naturalistycznym wręcz opisom wojennej rzeczywistości towarzyszy bogata warstwa emocjonalna. Na pierwszy plan wysuwają się uczucia narratorek, ich przemyślenia. To one właśnie, a nie ilość wystrzelonych pocisków czy zdobytych pozycji wroga, utkwiło im w pamięci. Kobiety opowiadają więc obrazami, a autorka staje się kimś w rodzaju ich spowiedniczki – przez wiele lat nikt nie chciał bowiem słuchać ich opowieści, a im samym nikt nie pomógł poradzić sobie z bolesnymi przeżyciami. Każda chce się zatem podzielić wspomnieniami, wziąć udział w tej zbiorowej terapii w nadziei na katharsis. Czy tego katharsis doświadcza? Nie wiem, boję się, że kilku stron tekstu, kilku godzin opowieści nie wystarczy, aby zrzucić z siebie dźwigany przez tak wiele lat ciężar bolesnych doświadczeń.
Książka Swietłany Aleksijewicz jest jednak pewną rekompensatą dla tych kobiet, dowodem na to, że nie wszyscy zapomnieli o ich bohaterskich czynach. Jest nadzieja, że świat jeszcze o nich usłyszy, odda im sprawiedliwość. Nadzieję tę daje im nie kto inny, jak właśnie kobieta, „córeczka” (w taki sposób wiele rozmówczyń zwraca się do autorki), głos kolejnego pokolenia, które wojny nie zna z autopsji, lecz czuje, że podręczniki do historii, pisane przez mężczyzn, nie mówią całej prawdy. Z reportażu Aleksijewicz możemy zatem (a nawet powinniśmy) uczyć się historii, uzupełniać jej białe plamy.
Na zakończenie jeszcze jedna refleksja, a właściwie pytanie, które nasunęło mi się po przeczytaniu książki: co o tym wszystkim pomyślał by współczesny mężczyzna? Czy po przeczytaniu 350 stron tych bolesnych i nierzadko intymnych wyznań jemu też ściśnie się gardło, w ustach poczuje metaliczny smak krwi, a potem długo nie będzie mógł zasnąć, przetwarzając w myślach przeczytane akapity? Nie wiem. Dowiem się, jak spotkam jakiegoś pana, który tę książkę przeczytał. A póki co, pozostało mi tylko polecić ją wszystkim. Tak, wszystkim. Kropka .
http://czarne.com.pl/katalog/ksiazki/wojna-nie-ma-w-sobie-nic-z-kobiety
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz