Nie wiem, jak to się dzieje, ale w
Czechach zawsze przydarzają mi się takie sytuacje, które nigdy nie miałyby
miejsca w Polsce. Oczywiście w sensie pozytywnym. Jest w tym kraju i jego
mieszkańcach coś takiego, co ciągle mnie zadziwia, nieważne, ile razy bym tam
nie była, Czechy zawsze potrafią mnie zaskoczyć i zauroczyć.
Mariusz Szczygieł pisał, że każdy
spotyka na swej drodze takiego Czecha, a którego zasługuje. Nie wiem, czym
sobie zasłużyłam na moich Czechów, ale jestem z nich bardzo zadowolona. Są uprzejmi,
gościnni, częstują ciastkiem, piwem, pokazują, jakim autobusem dojechać na
drugi koniec Pragi, tłumaczą, gdzie w sobotę kupić lekarstwo na zatoki, itd.
W tym momencie wstęp robi się już
trochę przydługi, więc powinien pojawić się bohater. Dzisiaj będzie to Jirka z
hostelu Lazy River w Łokciu (chodzi o Loket, małą miejscowość niedaleko
Karlowych Warów, położoną malowniczo w zakolu rzeki Ochrzy). Czym sobie Jirka
zasłużył na te wszystkie pochwały? To może zacznijmy od początku.
Do Łokcia trafiamy przypadkiem,
głównie dlatego, że wybieramy się do Karlowych Warów, a tam nie ma tanich
noclegów z odpowiednim klimatem, więc znajdujemy bardzo przyjemny hostel w
miejscowości oddalonej o kilka kilometrów od słynnego uzdrowiska. Tak się
dobrze składa, że w Łokciu znajduje się XII-wieczny zamek z muzeum maszyn
tortur, co staje się dodatkowym pretekstem, by to miejsce odwiedzić. Trafiamy
tam w piątek w południe. Nasz hostel, położony w odległości jakichś 100
metrów od zamku, z zewnątrz prezentuje się całkiem nieźle. Szkoda tylko, że
jest zamknięty na 4 spusty. Niezrażeni chwytamy za telefon i dzwonimy pod numer
podany na przyklejonej do drzwi kartce papieru, na której nagryzmolone jest:
wrócę o 19.00. Dziwną mieszaniną angielskiego, polskiego i czeskiego udaje nam
się dogadać z właścicielem,
który po chwili zjawia się na miejscu i otwiera nam drzwi.
W środku hostel wygląda jeszcze
lepiej, wszystko jest czyste, zadbane, proste i przytulne. Właściciel, Jirka,
jak nam się przedstawił, mówi, że możemy rozpakować się gdzie tylko chcemy, bo
oprócz nas nie ma i nie będzie tu w najbliższym czasie żywej duszy. Jest trochę
zdezorientowany, tłumaczy, gdzie co jest, a potem daje nam karteczki, na
których mamy zapisać swoje dane i zostawić potem na kuchennym stole. Widać, że
się spieszy, ale włącza dla nad ogrzewanie i ciepłą wodę. Pyta na odchodnym,
jak długo zostajemy. Nie bardzo też wie, ile powinniśmy mu zapłacić i nie
wydaje się być tym jakoś szczególnie przejęty. W końcu dajemy mu sumę, na którą
umawialiśmy się mailowo. Uśmiechnięty Jirka zostawia nam klucze od budynku i
skromnie prosi, żebyśmy zamykały za sobą drzwi wejściowe, jeżeli będziemy
wychodzić, po czym wsiada do auta i odjeżdża. Do końca naszego pobytu będziemy się
z nim kontaktować za pomocą polsko-czesko-angielskich liścików, zostawianych w
korytarzu, a wyjeżdżając zostawimy klucze od hostelu w skrzynce na listy.
Loket ponownie zaskakuje nas już
kwadrans później, kiedy przy wejściu na zamek okazuje się, że możemy pozwiedzać
za darmo. Do dziś nie wiem, dlaczego, bo nie znałam wtedy czeskiego na tyle,
żeby zorientować się, co Panią z Kasy skłoniło do takiego gestu. Zamek w Łokciu
to miejsce bardzo klimatyczne, na pewno spodoba się mediewistom-amatorom i
fanom literatury fantasy, ale nie tylko. Nam też przypadł do gustu, a ekspozycje
przedstawiające narzędzia tortur i ich praktyczne zastosowanie przywiodły na
myśl powieść Pavla Kohouta „Kacica”. Samo miasteczko również jest bardzo
urocze. Choć to miejscowość niewielka, cała usiana jest zabytkami, a spacery po
jej uliczkach, a także po otaczających rzekę leśnych ścieżkach zaostrzają
apetyt przed wieczorną porcją złotego chmielowego trunku. Co ciekawe, Łokieć
można bez problemu obejść dookoła zarówno od wewnątrz, jak i po zewnętrznej
stronie okalającej go rzeki, która niemal całkowicie odcina ten kawałek ziemi od
„stałego lądu”.
Kolejna niespodzianka czeka na nas w
miejscowym barze „U Karola IV”, dokąd wybieramy się na wieczorne piwo.
Wchodzimy do środka, siadamy przy stoliku i po chwili staje nad nami właściciel
lokalu, pytając, dlaczego nie przyszliśmy się najpierw z nim przywitać,
jesteśmy obrażeni, czy co? Nieco zmieszani tłumaczymy, że jesteśmy z Polski. Po
tej informacji dochodzi do wyliczenia ciągu skojarzeń, które skupiają się wokół
słowa „solidarność” i właściciel rusza za bar, żeby osobiście przynieść nam
piwo. Oglądamy razem z Czechami jakiś mecz. Nikt nie zwraca na nas specjalnej
uwagi, chociaż pod względem profilu demograficznego znacznie odbiegamy od 50-letnich
panów sączących czeskie piwo. I czujemy się jak w domu, zresztą jak zawsze w
Czechach, bo jest w tym kraju coś takiego, co przyciąga jak magnes.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz