sobota, 5 października 2013

(Nie)dawno temu w Łokciu

Nie wiem, jak to się dzieje, ale w Czechach zawsze przydarzają mi się takie sytuacje, które nigdy nie miałyby miejsca w Polsce. Oczywiście w sensie pozytywnym. Jest w tym kraju i jego mieszkańcach coś takiego, co ciągle mnie zadziwia, nieważne, ile razy bym tam nie była, Czechy zawsze potrafią mnie zaskoczyć i zauroczyć.

Mariusz Szczygieł pisał, że każdy spotyka na swej drodze takiego Czecha, a którego zasługuje. Nie wiem, czym sobie zasłużyłam na moich Czechów, ale jestem z nich bardzo zadowolona. Są uprzejmi, gościnni, częstują ciastkiem, piwem, pokazują, jakim autobusem dojechać na drugi koniec Pragi, tłumaczą, gdzie w sobotę kupić lekarstwo na zatoki, itd.

W tym momencie wstęp robi się już trochę przydługi, więc powinien pojawić się bohater. Dzisiaj będzie to Jirka z hostelu Lazy River w Łokciu (chodzi o Loket, małą miejscowość niedaleko Karlowych Warów, położoną malowniczo w zakolu rzeki Ochrzy). Czym sobie Jirka zasłużył na te wszystkie pochwały? To może zacznijmy od początku. 



Do Łokcia trafiamy przypadkiem, głównie dlatego, że wybieramy się do Karlowych Warów, a tam nie ma tanich noclegów z odpowiednim klimatem, więc znajdujemy bardzo przyjemny hostel w miejscowości oddalonej o kilka kilometrów od słynnego uzdrowiska. Tak się dobrze składa, że w Łokciu znajduje się XII-wieczny zamek z muzeum maszyn tortur, co staje się dodatkowym pretekstem, by to miejsce odwiedzić. Trafiamy tam w piątek w południe. Nasz hostel, położony w odległości jakichś 100 metrów od zamku, z zewnątrz prezentuje się całkiem nieźle. Szkoda tylko, że jest zamknięty na 4 spusty. Niezrażeni chwytamy za telefon i dzwonimy pod numer podany na przyklejonej do drzwi kartce papieru, na której nagryzmolone jest: wrócę o 19.00. Dziwną mieszaniną angielskiego, polskiego i czeskiego udaje nam się dogadać z właścicielem, który po chwili zjawia się na miejscu i otwiera nam drzwi.

W środku hostel wygląda jeszcze lepiej, wszystko jest czyste, zadbane, proste i przytulne. Właściciel, Jirka, jak nam się przedstawił, mówi, że możemy rozpakować się gdzie tylko chcemy, bo oprócz nas nie ma i nie będzie tu w najbliższym czasie żywej duszy. Jest trochę zdezorientowany, tłumaczy, gdzie co jest, a potem daje nam karteczki, na których mamy zapisać swoje dane i zostawić potem na kuchennym stole. Widać, że się spieszy, ale włącza dla nad ogrzewanie i ciepłą wodę. Pyta na odchodnym, jak długo zostajemy. Nie bardzo też wie, ile powinniśmy mu zapłacić i nie wydaje się być tym jakoś szczególnie przejęty. W końcu dajemy mu sumę, na którą umawialiśmy się mailowo. Uśmiechnięty Jirka zostawia nam klucze od budynku i skromnie prosi, żebyśmy zamykały za sobą drzwi wejściowe, jeżeli będziemy wychodzić, po czym wsiada do auta i odjeżdża. Do końca naszego pobytu będziemy się z nim kontaktować za pomocą polsko-czesko-angielskich liścików, zostawianych w korytarzu, a wyjeżdżając zostawimy klucze od hostelu w skrzynce na listy. 










Loket ponownie zaskakuje nas już kwadrans później, kiedy przy wejściu na zamek okazuje się, że możemy pozwiedzać za darmo. Do dziś nie wiem, dlaczego, bo nie znałam wtedy czeskiego na tyle, żeby zorientować się, co Panią z Kasy skłoniło do takiego gestu. Zamek w Łokciu to miejsce bardzo klimatyczne, na pewno spodoba się mediewistom-amatorom i fanom literatury fantasy, ale nie tylko. Nam też przypadł do gustu, a ekspozycje przedstawiające narzędzia tortur i ich praktyczne zastosowanie przywiodły na myśl powieść Pavla Kohouta „Kacica”. Samo miasteczko również jest bardzo urocze. Choć to miejscowość niewielka, cała usiana jest zabytkami, a spacery po jej uliczkach, a także po otaczających rzekę leśnych ścieżkach zaostrzają apetyt przed wieczorną porcją złotego chmielowego trunku. Co ciekawe, Łokieć można bez problemu obejść dookoła zarówno od wewnątrz, jak i po zewnętrznej stronie okalającej go rzeki, która niemal całkowicie odcina ten kawałek ziemi od „stałego lądu”.










Kolejna niespodzianka czeka na nas w miejscowym barze „U Karola IV”, dokąd wybieramy się na wieczorne piwo. Wchodzimy do środka, siadamy przy stoliku i po chwili staje nad nami właściciel lokalu, pytając, dlaczego nie przyszliśmy się najpierw z nim przywitać, jesteśmy obrażeni, czy co? Nieco zmieszani tłumaczymy, że jesteśmy z Polski. Po tej informacji dochodzi do wyliczenia ciągu skojarzeń, które skupiają się wokół słowa „solidarność” i właściciel rusza za bar, żeby osobiście przynieść nam piwo. Oglądamy razem z Czechami jakiś mecz. Nikt nie zwraca na nas specjalnej uwagi, chociaż pod względem profilu demograficznego znacznie odbiegamy od 50-letnich panów sączących czeskie piwo. I czujemy się jak w domu, zresztą jak zawsze w Czechach, bo jest w tym kraju coś takiego, co przyciąga jak magnes. 








Brak komentarzy:

Prześlij komentarz