sobota, 20 sierpnia 2011

To má klíd

Knajpa na praskim Żiżkowie. Stoję przy barze już od dobrych 5 minut i czekam, aż barman zwróci się do mnie z pytaniem: co podać? Raz po raz spoglądam w jego stronę, licząc, że przyciągnę jego uwagę. Na nic moje wysiłki! Jakbym była niewidzialna. Odzywam się nieśmiało, ale jak tylko otwieram usta, żeby poprosić o trzy zimne piwa z kija, barman spogląda na mnie i mówi: „Spokojnie, to nie McDonald's, trzeba poczekać na swoją kolejkę”. Po czym wskazuje na kilka osób siedzących obok mnie i tłumaczy, że one też czekają, żeby złożyć zamówienie. Czekają i w ogóle nie wydają się zniecierpliwione. Od 10 minut spokojnie patrzą, jak barman leniwie nalewa piwo do kufli, miesza drinki i parzy kawę. Wszystko w żółwim tempie. Rzeczywiście, nie jest to McDonald's. Rzecz w tym, że nikt spośród zebranych nie oczekuje ekspresowej obsługi. Mają czas. Przychodzą do knajpy, żeby w spokoju wypić zimne piwo, porozmawiać. Większość to stali bywalcy. Znają barmana, znają siebie nawzajem. Nigdzie im się nie spieszy i nie przeszkadza im, że muszą poczekać kilka minut na kufelek ciemnego Kozła albo złocistego Pilsnera (piwo zdecydowanie przereklamowane). 

Jak powiedział Marks: byt określa świadomość, czyli z polskiego na nasze: punkt widzenia zależy od punktu siedzenia. Zasadnicza różnica między Czechami i Polakami opiera się właśnie na tym stwierdzeniu. Jak Polak przychodzi do pubu, chce, żeby barman szybko go obsłużył, najlepiej z uśmiechem od ucha do ucha i uprzejmym „proszę”. Aaa, i niech nie liczy na napiwek. To już pensja mu nie wystarcza? Polak pracuje od rana do nocy, chce sobie odpocząć wieczorem, wypić piwo, a że piwo drogie, to już na napiwek nie starcza. Zresztą, nie ma nic za darmo. Nie zwykliśmy płacić za coś dwa razy. Polski barman psioczy na klienta, ale kiedy idzie do restauracji w 9 przypadkach na 10 zachowuje się dokładnie tak samo. Tyle zostało z naszej słynnej polskiej solidarności (szkoda, że to słowo, którym ludzie rozmaitego autoramentu wycierają sobie usta od 30 lat, nic już dzisiaj nie znaczy).

U Czechów, którzy socjalizm wyssali z mlekiem matki w okresie dwudziestolecia międzywojennego, Marks nie przystaje tak bardzo do rzeczywistości. Bo czy się siedzi na barem, czy przy knajpianym stoliku, jest się cały czas tym samym człowiekiem. Nikt nie wymaga od barmana, żeby się uwijał jak w ukropie. Mimo swojej opieszałości cały czas może liczyć na napiwek. Ale też barman nie narzeka na kolejki na poczcie, a urzędniczka cierpliwie stoi w ogonku do kasy w jednym z tysięcy Albertów. Takie właśnie wyobrażenie o Czechach wykluło się w mojej głowie kiedy przez 20 minut czekałam na swoje piwo. Może to utopia, pobożne życzenia, może nie znam na tyle kraju i ludzi, więc wyciągam pochopne wnioski. Ale zamierzam twardo obstawać przy swoim, bo na tyle, na ile znam i rozumiem czeską mentalność wiem jedno: najważniejszy dla Czechów jest spokój, czyli tzw. klíd.

Pięknie opisał to Mariusz Szczygieł w tekście „Pod nieobecność pana Hrabala”:

Jeśli kultura czeska jest piosenką, to jej refren zawsze ma słowo „spokój”: „Proszę spokojnie poczekać”, „Proszę spokojnie spróbować”, „Proszę spokojnie napisać”, „Tylko spokój...”. Absolutnym władcą refrenów jest określenie spokoik (…)- klídek. W języku czeskim zdrobnienie ma też słowo „miejsce”, místo na místečko. Kiedyś w gazecie przeczytałem o „kosmosiku” (vesmírek). Niekiedy Czechom wyjaśniam, że w Polsce od tych słów zdrobnień nie mamy, bo każde społeczeństwo zdrabnia to, co chce obdarzyć czułością. My w Polsce mamy więc zdrobnienie od słowa „wódka”. (M. Szczygieł, Pod nieobecność pana Hrabala, [w:] Zrób sobie raj, Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2010, s. 46.)

W czeskim refrenie pobrzmiewa spokój. I ja byłam spokojna, czekając na swoje piwo. Barman chyba docenił moje wysiłki, bo po kilku minutach, zmagając się z zamówieniem wyjątkowo niezdecydowanej klientki, zaproponował mi kawałek swojego jabłecznika, który podjadał przez cały czas z talerzyka stojącego za barem. (Máte chuť na buchty?). Owszem, zjadłam ciastko, bo wyglądało wyjątkowo apetycznie. Było smaczne. Tylko, że kiedy przyszła moja kolej, właśnie je przeżuwałam i przy próbie złożenia zamówienia barman zwrócił mi uwagę, że nie mówi się z pełnymi ustami. Przełknęłam ten docinek razem z ostatnim kęsem ciasta i poprosiłam w końcu o trzy piwa. Nalewanie trwało kolejne 5 minut, bo trzeba było poczekać, aż gęsta jak budyń piana zejdzie i będzie można dolać złocistego płynu do pełna. 

Jaki morał z tej historii? Ano, że w Czechach życie toczy się trochę innym tempem. Nikt nigdzie się nie spieszy, nikt nikogo nie popędza, a jak popędza, to wiadomo, że albo nadgorliwy, albo nietutejszy. Kolejny dowód: spróbujcie w weekend znaleźć na Żiżkowie otwarty sklep, który nie byłby własnością obcokrajowców (w przeważającej części Wietnamczyków), albo częścią jakiejś większej sieci (Żabka). W weekend nikt tutaj nie pracuje. W dni powszednie korzysta się też niekiedy z przerw obiadowych (ten relikt komunizmu ostał się jeszcze w Rosji, w Czechach spotkałam się z tą praktyką raz czy dwa razy). „Po co się spieszyć? Przecież do końca życia mamy na to czas”.
Live and let live. Kwintesencja czeskości. Coś, czego w Polsce cały czas brakuje i brakować będzie, bo nie taki jest nasz narodowy charakter. 

(…) czeska kultura daje szansę na spokój, na zajęcie się bardziej sobą niż światem. A Polak zasypia z kulą ziemską na piersiach. (Mariusz Szczygieł - Ta chmura nade mną, http://polki.pl/zycie_gwiazd_znaniilubiani_artykul,10021969.html?print=1 ).

Przez nasz mesjanizm i snobizm jesteśmy skazani na dźwiganie tej kuli. Ale chyba nam odpowiada ta syzyfowa praca, bo zajmujemy się nią już kilkaset lat i nie wydajemy się zmęczeni.