czwartek, 17 października 2013

Dlaczego śledzia "ubierają" w szubę?


Śledź to jedno z najpopularniejszych dań kuchni rosyjskiej. Podawany jest na różne sposoby: na czarnym chlebie jako zakąska do wódki, zwinięty w rolmopsy czy solony z ziemniakami. No i jest oczywiście śledź pod szubą (сельдь под шубой – po polsku nazywany śledziem pod pierzynką) – sałatka, składająca się z nakładanych na siebie warstwami buraków, marchewki, ziemniaków, cebuli, jabłek, majonezu i oczywiście ryby. Przepis na to danie znajdziecie tutaj, a nas będzie interesowało dzisiaj co innego, a mianowicie: skąd się wzięła nazwa tego rosyjskiego specjału i dlaczego w tłumaczeniu na język polski zagubił się jej prawdziwy sens.



Zacznijmy może od tego, że szuba (ros. шуба) to rosyjskie określenie futrzanego palta. W tym kontekście polska pierzynka wydaje się nawet zgrabnym odpowiednikiem. Problem w tym, że oryginalnie nie o taką szubę twórcom dania i jego nazwy chodziło.

Historia dania przedstawia się następująco. Śledź pod szubą po raz pierwszy pojawił się na stołach w wieczór sylwestrowy 31 grudnia 1918 roku w gospodzie Anastasa Bogomiłowa. Danie zostało ochrzczone mianem „Sz.U.B.A.” («Ш.У.Б.А.»). Pierwsze litery tego skrótowca można było rozszyfrować w następujący sposób: «Шовинизму и Упадку – Бойкот и Анафема», czyli „Szowinizmowi i Upadkowi – Bojkot i Anatema”. Potrawę o tak oryginalnej nazwie wymyślono, aby pogodzić gości gospody i złagodzić nieco prowadzone przez nich po pijanemu kłótnie i spory, które przynosiły zajazdowi straty, odstraszając bardziej spokojnych klientów. Poszczególne składniki miały określoną symbolikę – śledź symbolizował „proletariat” (czy też klasę robotniczą, żeby pozostać w terminologii marksistowskiej), ziemniaki – chłopów, zaś krwawo-czerwone (bordowe) buraki – bolszewików.

Oryginalne znaczenie owej szuby szybko zatarło się w pamięci i zostało zastąpione jego dzisiejszą wersją. Mało kto wie, że śledź pod szubą był daniem mocno „politycznym”, stworzonym w celu „zjednoczenia klas społecznych”. Może to i dobrze, bo w Rosji komunistycznej symboliki nie brakuje, a sami Rosjanie mają spory problem z interpretacją historii ostatnich kilku dziesięcioleci. Ale to zupełnie inna historia.

Więcej i śledziu i jego miejscu w rosyjskiej kuchni znajdziecie tutaj.

środa, 9 października 2013

Rosja się starzeje


Jednym z najbardziej palących problemów Rosji jest ciągle pogarszająca się sytuacja demograficzna. Poniżej fragmenty ciekawego raportu Leszka Szerepki z 2006 roku, dotyczącego sytuacji demograficznej Rosji (cały raport można znaleźć tutaj).

W 2005 roku Rosyjska Akademia Nauk zakończyła program badawczy "Demograficzna modernizacja Rosji w latach 1900–2000". Z przygotowanego raportu wynika, że w XX wieku państwo rosyjskie straciło w rezultacie złej polityki ok. 140 mln osób. To znaczy, że o tyle liczniejsza byłaby obecnie ludność Rosji, jeżeli państwo to rozwijałoby się w ubiegłym stuleciu w sposób zbliżony do państw europejskich i podobnie jak one szanowałoby wartość życia ludzkiego.


Jedną z głównych przyczyn zmniejszającej się liczby rodzonych dzieci jest pogłębiający się kryzys instytucji rodziny. Większość zawieranych małżeństw rozpada się. Według spisu z 2002 roku, 47% rosyjskich kobiet mogących prawnie wstąpić w związek małżeński (w wieku ponad 16 lat) żyje samotnie. Z nich 18% nigdy nie było w związku małżeńskim, 18% to wdowy, a 11% – rozwiedzione. Związki zawierane są w coraz starszym wieku, coraz później zapadają decyzje o chęci posiadania dziecka. Zmienia się także sam model rodziny i są to przemiany długofalowe. Między dwoma ostatnimi spisami powszechnymi udział rodzin z dwoma i więcej dziećmi zmniejszył się dwa razy, a udział rodzin z jednym dzieckiem zwiększył się o jedną trzecią. Obecnie wśród rodzin z dziećmi – ok. 66% rodzin ma jedno, a ok. 28% – dwoje dzieci. W 2003 roku już 29,7% dzieci urodziło się w związkach nieformalnych.

[W Rosji] Zaniedbano kwestię edukacji seksualnej. Przerywanie ciąży jest wciąż głównym środkiem antykoncepcyjnym stosowanym przez kobiety rosyjskie. Zabiegów aborcyjnych wykonuje się więcej niż przyjęć porodów. Według oficjalnych danych, w 2004 roku było ich ok. 1,8 mln, z tego 10% dotyczyło niepełnoletnich dziewcząt. Jak się oblicza, w przypadku 7–8% kobiet zabiegi przerywania ciąży prowadzą do bezpłodności. W Rosji problem bezpłodności dotyka ok. 15% wszystkich związków. W przedziale wiekowym 15–49 lat z 39,1 mln kobiet około 6 mln jest bezpłodnych. Władze państwowe Federacji Rosyjskiej dotychczas w niedostatecznym stopniu interesują się problemem leczenia bezpłodności, nie widząc w tym skutecznej metody zwiększenia przyrostu naturalnego.

(…) zaludnienie poszczególnych regionów Rosji jest odwrotnie proporcjonalne do ich obszaru. W najmniejszym pod względem terytorium centralnym okręgu federalnym mieszka najwięcej obywateli Federacji Rosyjskiej, a w najbardziej rozległym – dalekowschodnim – mieszka ich najmniej. Różnica w gęstości zaludnienia między tymi okręgami wynosi ponad 50:1 i wykazuje tendencję do powiększania się. Na terytorium trzech okręgów – centralnego, południowego i nadwołżańskiego – zajmujących łącznie zaledwie 13,84% powierzchni Rosji, koncentruje się ponad 62% ludności tego państwa. W sumie na ok. 5 mln km2, stanowiących ok. 29% terytorium Rosji, mieszka ok. 93% populacji. Takie rozmieszczenie ludności niewątpliwie utrudnia racjonalne korzystanie z bogactw naturalnych kraju oraz administrowanie nim.

Politycy niezbyt uważnie słuchają jednak demografów, wychwytując z ich wystąpień jedynie to, co może się przydać w bieżącej walce politycznej. Uwaga ta jest szczególnie celna w stosunku do populistyczno-nacjonalistycznej opozycji, która stara się lansować tezę, iż naród rosyjski wymiera, a rząd robi niewiele, aby temu zapobiec. Liderzy tej orientacji często zabierają głos w kwestiach demograficznych. Z reguły są przeciwni zwiększonemu napływowi do Rosji imigrantów, dlatego koncentrują się na zachętach materialnych, które mogłyby stymulować wzrost liczby narodzin. W tym duchu wypowiadał się m.in. przewodniczący Komunistycznej Partii Federacji Rosyjskiej Giennadij Ziuganow, który w listopadzie 2005 roku zaproponował wprowadzenie tzw. becikowego w wysokości od 30 do 50 tys. rubli (w zależności od regionu) oraz podwyższenie zasiłku na jedno dziecku do 1,5 tys. rubli miesięcznie. Konkurent Ziuganowa, szef tzw. ludowego gabinetu cieni Giennadij Siemigin, propagując ideę zwiększenia w ciągu pięćdziesięciu lat liczby ludności Rosji do 160 mln osób, przywołał przykład Islandii, gdzie becikowe za pierwsze dziecko wynosi 25 tys. euro, za drugie 50 tys. euro itd. Lubiący szokować ekscentrycznością pomysłów, lider populistycznej Liberalno-Demokratycznej Partii Rosji Władimir Żyrinowski zaproponował niegdyś, aby kobietom, które nie urodziły dwójki-trójki dzieci, nie zezwalać na wyjazd za granicę (nie wydawać paszportów). Jeden z członków frakcji parlamentarnej tej partii opowiedział się natomiast za tym, aby automatycznie pozbawiać obywatelstwa te Rosjanki, które znajdą sobie męża poza obszarem WNP. Stale pojawiają się pomysły wprowadzenia podatku od bezdzietności, zakazu adopcji dzieci rosyjskich przez cudzoziemców, zorganizowania ministerstwa ds. demografii czy opracowania celowego programu ratowania narodu rosyjskiego.

Wśród elit coraz powszechniejsze są obawy, że znaczne zmniejszenie potencjału ludnościowego Rosji zahamuje jej rozwój gospodarczy i wpłynie na pogorszenie pozycji geopolitycznej.

poniedziałek, 7 października 2013

Dlaczego Plac Czerwony jest "czerwony"?



Plac Czerwony jest dzisiaj bezdyskusyjnie jednym z najbardziej rozpoznawalnych miejsc w Moskwie, głównie ze względu na wojskowe parady w Dzień Zwycięstwa, obchodzony w Rosji 9 maja, a także korespondencje polskich dziennikarzy z Soborem Wasyla Błogosławionego w tle. Jest to miejsce symboliczne o nie mniej symbolicznej nazwie, „czerwoność” placu idealnie wpisuje się bowiem w ostatnie stulecie historii Rosji (później Związku Radzieckiego). Była Armia Czerwona, czerwony terror, czerwona gwiazda, Czerwony sztandar, czerwoni komisarze, więc Plac Czerwony do tego zestawu pasuje idealnie. 

Kolor czerwony (obok róży) jest w polityce symbolem socjalizmu. To barwa krwi, rewolucji, wyraża namiętność, energię, przykuwa wzrok i drażni, pobudza do działania. Jednak w nazwie historycznego placu Moskwy – Krasnaja płoszczad’, wcale nie chodzi o kolor. Etymologia tej nazwy jest zupełnie inna, a tłumaczenie na większość języków świata po prostu nieprawidłowe.

Początkowo moskiewski Plac Czerwony znajdował się w obrębie Kremla i służył jako główny targ stolicy. Wychodziło na niego frontowe reprezentacyjne skrzydło pałacu carskiego, po rosyjsku zwane krasnym, czyli  paradnym – stąd też wzięła się nazwa samego placu, oznaczająca po prostu piękny. Po pożarze w Kitaj-Gorodzie (dzielnica Moskwy) w 1493 roku, na mocy ukazu cara Iwana III targ został przeniesiony poza mury Kremla, w pustą przestrzeń, która pozostała na miejscu spalonych budynków. Nazwa została na jakiś czas zapomniana. Od 1552 roku plac nazywano Troickim od Świątyni Trójcy Świętej, która później ustąpiła miejsca Soborowi pod wezwaniem Opieki Świętej Bogarodzicy.

Kramy na targu często płonęły, dlatego okoliczni mieszkańcy mówili na plac po prostu „Pożar”. Ów „Pożar” zaczęto określać mianem Krasnaja płoszczad’ po raz pierwszy w połowie wieku XVII, kiedy wokół placu zaczęto stawiać bogato zdobione, piękne budowle, zwłaszcza Sobór Kazańskiej Ikony Matki Bożej. Wówczas potocznie miejsce to nazywano też Placem Targowym. Dzisiejsza nazwa zakorzeniła się na dobre dopiero w wieku XIX. I chociaż odnosiła się do piękna, w oficjalnym tłumaczeniach zaczął się pojawiać kolor czerwony, który wtedy nie miał jeszcze żadnego mocnego uzasadnienia.

Plac Czerwony, zamiast Pięknego pojawia się nie tylko w języku polskim. Jest to tłumaczenie bardzo popularne:

angielski - Red Square
białoruski - Чырвоная плошча
bułgarski - Червен площад
chorwacki - Crveni trg
czeski - Rudé náměstí
esperanto - Ruĝa Placo
francuski - Place Rouge
hiszpański - Plaza Roja
macedoński - Црвен плоштад
niemiecki - Roter Platz
porugalski - Praça Vermelha
serbski - Црвени трг
słowacki - Červené námestie
ukraiński - Красна площа
węgierski - Vörös tér
włoski - Piazza Rossa

Wygląda na to, że najbardziej znany plac Moskwy ze swoją "czerwonością" będzie musiał się pogodzić. Oprócz skojarzeń z komunizmem i Armią Czerwoną nazwę placu niektórzy tłumaczą faktem, że w tym miejscu przelano krew wielu istnień ludzkich, stąd właśnie owa czerwień, jednak wersja ta nie jest prawidłowa. 

sobota, 5 października 2013

(Nie)dawno temu w Łokciu

Nie wiem, jak to się dzieje, ale w Czechach zawsze przydarzają mi się takie sytuacje, które nigdy nie miałyby miejsca w Polsce. Oczywiście w sensie pozytywnym. Jest w tym kraju i jego mieszkańcach coś takiego, co ciągle mnie zadziwia, nieważne, ile razy bym tam nie była, Czechy zawsze potrafią mnie zaskoczyć i zauroczyć.

Mariusz Szczygieł pisał, że każdy spotyka na swej drodze takiego Czecha, a którego zasługuje. Nie wiem, czym sobie zasłużyłam na moich Czechów, ale jestem z nich bardzo zadowolona. Są uprzejmi, gościnni, częstują ciastkiem, piwem, pokazują, jakim autobusem dojechać na drugi koniec Pragi, tłumaczą, gdzie w sobotę kupić lekarstwo na zatoki, itd.

W tym momencie wstęp robi się już trochę przydługi, więc powinien pojawić się bohater. Dzisiaj będzie to Jirka z hostelu Lazy River w Łokciu (chodzi o Loket, małą miejscowość niedaleko Karlowych Warów, położoną malowniczo w zakolu rzeki Ochrzy). Czym sobie Jirka zasłużył na te wszystkie pochwały? To może zacznijmy od początku. 



Do Łokcia trafiamy przypadkiem, głównie dlatego, że wybieramy się do Karlowych Warów, a tam nie ma tanich noclegów z odpowiednim klimatem, więc znajdujemy bardzo przyjemny hostel w miejscowości oddalonej o kilka kilometrów od słynnego uzdrowiska. Tak się dobrze składa, że w Łokciu znajduje się XII-wieczny zamek z muzeum maszyn tortur, co staje się dodatkowym pretekstem, by to miejsce odwiedzić. Trafiamy tam w piątek w południe. Nasz hostel, położony w odległości jakichś 100 metrów od zamku, z zewnątrz prezentuje się całkiem nieźle. Szkoda tylko, że jest zamknięty na 4 spusty. Niezrażeni chwytamy za telefon i dzwonimy pod numer podany na przyklejonej do drzwi kartce papieru, na której nagryzmolone jest: wrócę o 19.00. Dziwną mieszaniną angielskiego, polskiego i czeskiego udaje nam się dogadać z właścicielem, który po chwili zjawia się na miejscu i otwiera nam drzwi.

W środku hostel wygląda jeszcze lepiej, wszystko jest czyste, zadbane, proste i przytulne. Właściciel, Jirka, jak nam się przedstawił, mówi, że możemy rozpakować się gdzie tylko chcemy, bo oprócz nas nie ma i nie będzie tu w najbliższym czasie żywej duszy. Jest trochę zdezorientowany, tłumaczy, gdzie co jest, a potem daje nam karteczki, na których mamy zapisać swoje dane i zostawić potem na kuchennym stole. Widać, że się spieszy, ale włącza dla nad ogrzewanie i ciepłą wodę. Pyta na odchodnym, jak długo zostajemy. Nie bardzo też wie, ile powinniśmy mu zapłacić i nie wydaje się być tym jakoś szczególnie przejęty. W końcu dajemy mu sumę, na którą umawialiśmy się mailowo. Uśmiechnięty Jirka zostawia nam klucze od budynku i skromnie prosi, żebyśmy zamykały za sobą drzwi wejściowe, jeżeli będziemy wychodzić, po czym wsiada do auta i odjeżdża. Do końca naszego pobytu będziemy się z nim kontaktować za pomocą polsko-czesko-angielskich liścików, zostawianych w korytarzu, a wyjeżdżając zostawimy klucze od hostelu w skrzynce na listy. 










Loket ponownie zaskakuje nas już kwadrans później, kiedy przy wejściu na zamek okazuje się, że możemy pozwiedzać za darmo. Do dziś nie wiem, dlaczego, bo nie znałam wtedy czeskiego na tyle, żeby zorientować się, co Panią z Kasy skłoniło do takiego gestu. Zamek w Łokciu to miejsce bardzo klimatyczne, na pewno spodoba się mediewistom-amatorom i fanom literatury fantasy, ale nie tylko. Nam też przypadł do gustu, a ekspozycje przedstawiające narzędzia tortur i ich praktyczne zastosowanie przywiodły na myśl powieść Pavla Kohouta „Kacica”. Samo miasteczko również jest bardzo urocze. Choć to miejscowość niewielka, cała usiana jest zabytkami, a spacery po jej uliczkach, a także po otaczających rzekę leśnych ścieżkach zaostrzają apetyt przed wieczorną porcją złotego chmielowego trunku. Co ciekawe, Łokieć można bez problemu obejść dookoła zarówno od wewnątrz, jak i po zewnętrznej stronie okalającej go rzeki, która niemal całkowicie odcina ten kawałek ziemi od „stałego lądu”.










Kolejna niespodzianka czeka na nas w miejscowym barze „U Karola IV”, dokąd wybieramy się na wieczorne piwo. Wchodzimy do środka, siadamy przy stoliku i po chwili staje nad nami właściciel lokalu, pytając, dlaczego nie przyszliśmy się najpierw z nim przywitać, jesteśmy obrażeni, czy co? Nieco zmieszani tłumaczymy, że jesteśmy z Polski. Po tej informacji dochodzi do wyliczenia ciągu skojarzeń, które skupiają się wokół słowa „solidarność” i właściciel rusza za bar, żeby osobiście przynieść nam piwo. Oglądamy razem z Czechami jakiś mecz. Nikt nie zwraca na nas specjalnej uwagi, chociaż pod względem profilu demograficznego znacznie odbiegamy od 50-letnich panów sączących czeskie piwo. I czujemy się jak w domu, zresztą jak zawsze w Czechach, bo jest w tym kraju coś takiego, co przyciąga jak magnes.