poniedziałek, 30 września 2013

Filmowa podróż przez historię Czechosłowacji

W tym roku zarówno Polacy, jak i Czesi na kandydatów do Oscara w kategorii „najlepszy film nieanglojęzyczny” zgłosili obrazy, które dotyczą ważnych wydarzeń w historii obu krajów. Polskim kandydatem jest Wałęsa Andrzeja Wajdy, Czesi z kolei wybrali kinową wersją Gorejącego krzewu Agnieszki Holland. Jeśli oba filmy uzyskają nominację, szykuje się starcie legendy Solidarności z czeskim studentem, Janem Palachem, który w akcie protestu przeciwko inwazji wojsk Układu Warszawskiego na Czechosłowację dokonał publicznego samospalenia na praskim Placu Wacława. Nie o tym, który film na większą szansę na zwycięstwo zamierzamy jednak pisać.

Gorejący krzew Holland dowiódł, że Czesi są, nie mniej niż Polacy, zainteresowani przeszłością swojego narodu. W Czechach kręci się dobre kino z historią w tle, więc pasjonaci dziejów Czechosłowacji na pewno znajdą coś dla siebie. Co warto podkreślić, w czeskich filmach na pierwszym planie stoją nie wydarzenia historyczne, a raczej los jednostki w nie zaplątanej.  Nie ma co liczyć na filmy w stylu rosyjskich Spalonych słońcem 2 czy polskiej Bitwy warszawskiej, starających się naśladować hollywoodzikie produkcje tego typu. Czesi nie stawiają na patos i widowiskowość, ale na wnikliwy obraz dramatu jednostki, okraszony szczyptą dobrego humoru – wszak to śmiejące się bestie i swój los znoszą tak dobrze tylko dzięki temu, że mają do siebie bardzo dużo dystansu.


Kinową podróż przez czeską historię zaczynamy od dwudziestolecia międzywojennego i Palacza zwłok (Spalovač mrtvol) w reżyserii Juraja Herza z 1969 roku. To ekranizacja kultowej powieści Ladislava Fuksa, która opowiada o pracowniku praskiego krematorium, opanowanego ideą czystości rasowej. Makabryczna historia przedstawiona jest na tle nasilających się w latach 30. wśród ludności pochodzenia niemieckiego nastrojów nacjonalistycznych i fascynacji nazizmem.

Kolejnym przystankiem w tej filmowej podróży jest II wojna światowa. Chociaż wojenna zawierucha ominęła utworzony wiosną 1939 roku i uzależniony od III Rzeszy Protektorat Czech i Moraw, materiałów na filmy nie brakowało. Chyba najsłynniejszym obrazem z wojną w tle są Pociągi pod specjalnym nadzorem (Ostře sledované vlaky, 1966), kultowa produkcja czeskiej Nowej Fali i laureat Oscara dla najlepszego filmu nieanglojęzycznego. Reżyser Jiří Menzel na podstawie książki Bohumila Hrabala rysuje obraz młodego chłopaka, który zmaga się z problemami dorastania. Wojna stoi tu na dalszym planie, jednak w punkcie kulminacyjnym brutalnie wkracza w życie bohatera.

Czechów nie ominął problem prześladowań ludności żydowskiej i niemieckiej okupacji. O małżeństwie ukrywającym młodego Żyda opowiada film Jana Hřebejka Musimy sobie pomagać (Musíme si pomáhat) z 2000 roku. W tej czarnej komedii heroizm miesza się z tchórzostwem, a pozorni kolaboranci są w rzeczywistości bohaterami. Jak to w czeskim kinie bywa, nie można jednoznacznie ocenić postaw bohaterów. Świat przedstawiony w filmie, jak życie, nie jest czarno-biały.

Wszystkie odcienie szarości codzienności wojennej uchwycił też Marek Najbrt w Protektorze (Protektor, 2009). O tym filmie już kiedyś pisaliśmy na Przystanku Praga. Młoda obiecująca aktorka zmuszona jest zakończyć swoją karierę ze względu na żydowskie pochodzenie, kiedy na tereny Czech wkraczają niemieckie wojska. Jej mąż, by ją ratować, zostaje głosem podporządkowanego Niemcom Radia Czechosłowackiego. Szybko okazuje się, że bohaterstwo od zdrady dzieli jeden krok, a miłość w czasach wojny bywa bardzo trudna. W całą historię zostaje również wpleciony wątek zamachu na Reinharda Heydricha, czyli tytułowego protektora – najbardziej znana akcja czeskiego ruchu oporu w czasie II wojny światowej.

Zamach z 1942 roku, choć nie do końca udany (Heydricha nie udało się zastrzelić, zmarł jednak kilka dni później wskutek zakażenia krwi), pociągnął za sobą falę represji, które dotknęły ludność cywilną. W akcie odwetu naziści dokonali masowego ludobójstwa we wsi Lidice. Rozstrzelano wówczas ponad 170 mężczyzn powyżej 15 roku życia, kobiety zesłano do obozu Ravensbruck, zaś większość dzieci zostało zagazowanych lub przeznaczonych na zniemczenie. Wszystkie budynki w Lidicach spalono a wioskę zrównano z ziemią, odwracając nawet bieg pobliskiego strumienia, aby nie zostało po tym miejscu żadnego śladu. W 2011 roku film poświęcony tym wydarzeniom nakręcił Petr Nikolaev.


Wątek czeskiego podziemia pojawia się, obok historii miłosnej, w Żelarach Ondřeja Trojana (2003). Grana przez Annę Geislerovą Eliška jest pielęgniarką działającą w ruchu oporu. Gdy naziści zacieśniają obławę na konspiratorów, musi ukryć się z dala od miasta u prostego chłopa Jozy. Oczywiście, bohaterowie zakochują się w sobie, ale brak tutaj cukierkowego amerykańskiego happy endu po przezwyciężeniu miliona nieprawdopodobnych przeciwności losu. To prosta i ujmująca historia, zrealizowana na podstawie książki Květy Legátovej. 

O czeskim ruchu oporu opowiada też telewizyjna produkcja Operacja Silver A z 2007 roku w reżyserii Jiřígo Stracha. 

Warto także wspomnieć o czeskim Pearl Harbor, czyli dramacie Jana Svěráka Ciemnoniebieski świat (Tmavomodrý svět, 2001), opowiadającym o czeskich pilotach walczących w brytyjskich siłach powietrznych.  Jak na historię z wojną w tle nie brakuje w filmie takich wątków jak miłość i braterstwo broni. 

Na tym zakończymy pierwszą część opowieści o czeskiej historii na srebrnym ekranie, część druga i ostatnia już wkrótce. 

***

Palacz zwłok - fragment filmu:



Pociągi pod specjalnym nadzorem - słynna scena z pieczątką:

Protektor - zwiastun:

Lidice  zwiastun:

Żelary - zwiastun:

Ciemnoniebieski świat - zwiastun:

czwartek, 26 września 2013

Blin!


Bliny – kuzyni polskich naleśników, czyli kolejne tradycyjne danie kuchni rosyjskiej, białoruskiej oraz ukraińskiej, mogą występować w wielu odsłonach. Podawane są zarówno na słodko – z konfiturą, owocami, śmietaną, miodem, oczywiście także z mlekiem skondensowanym (bo Rosjanie to sładkojeżki, czyli nieuleczalni wielbiciele słodyczy i od tego przysmaku są uzależnieni), jak i na słono – z kawiorem, łososiem, jesiotrem, grzybami, tartym serem, jajkiem czy śledziem. Wybór mamy właściwie nieograniczony, bo do tego drożdżowego naleśnika pasują właściwie wszystkie produkty, które oferuje rosyjska kuchnia. Same bliny również przygotowuje się według różnych receptur. Tak jak z każdym tradycyjnym daniem bywa, różni się ono w zależności od gospodyni (trochę archaicznie i mało feministycznie, ale mówimy o tradycyjnej kuchni, więc wprowadźmy się w odpowiedni klimat), która je smaży.

Danie to, mimo że skromne i niezwykle proste, w tradycji rosyjskiej odgrywa ważną rolę. Było bowiem głównym bohaterem Maslenicy, czyli dawnego pogańskiego święta, przypadającego na ostatni tydzień przed Wielkim Postem. Święto to wiązało się symbolicznie z końcem zimy i oczekiwaniem na przyjście wiosny. Był to okres zabawy, ucztowania, ale także pojednania z bliźnimi i wybaczania sobie wzajemnie wyrządzonych krzywd. Zwyczajowo w niedzielę, czyli ostatni dzień Maslenicy, ludzie odwiedzali się i prosili o wyrozumiałość wobec wzajemnych przewinień. Tego dnia na powitalne: Прошу прощения (Proszę o wybaczenie) odpowiadano: Бог простит (Bóg wybaczy).

Maslenica świetnie przedstawił Nikita Michałkow w Cyruliku syberyjskim:



O Maslenicy można by napisać osobny tekst, więc skupimy się dzisiaj na jej kulinarnej stronie tego święta, czyli właśnie blinach. Pierwsze placki smażono już w ostatkowy poniedziałek. Stawiano je na dymnik (małe okienko pod dachem do odprowadzania dymu), aby w ten sposób oddać cześć duszom zmarłych, albo oddawano ubogim, by tamci pomodlili się za nie. We wtorek na bliny zapraszano młodych chłopaków, aby mogli poznać kandydatki na narzeczone. W środę placki smażyły teściowe dla zięciów, zaś w piątek kobiety składały im rewizytę, a tradycyjną potrawę przygotowywały córki. W czwartek zaczynała się tzw. Szeroka Maslenica, wtedy świętować zaczynali już nawet ubożsi i przygotowanie blinów ruszało pełną parą. Przez cały tydzień były główną potrawą na domowych stołach.

Co prawda do Maslenicy jeszcze daleko, bo przypada w przyszłym roku na tydzień od 24 lutego do 2 marca, jednak bliny w wolnej chwili przygotować warto, żeby zafundować sobie trochę Rosji we własnym domu. W jakie składniki musimy się zaopatrzyć? Na tradycyjne ruskie bliny z mąki gryczano-pszennej będziemy potrzebować: 0,5 litra mleka, 25 g drożdży, łyżeczkę soli, 2-3 łyżeczki cukru, 2 szklanki mąki gryczanej, 0,5 szklanki mąki pszennej, 0,5 szklanki wrzątku, 2 rozbite jajka i 100 g masła.

Najpierw należy podgrzać mleko w wysokim garnku, następnie zdjąć je z ognia, dodać drożdże, cukier oraz sól o dobrze je rozpuścić. Potem, ciągle mieszając, trzeba dosypać mąkę (ważne, żeby nie utworzyły się grudki). Później garnek przykrywamy serwetką i odstawiamy w ciepłe miejsce na około godziny. Kiedy ciasto urośnie, bardzo powoli mieszając, małymi partiami dodajemy wrzątek, jajka i masło. Ciasto jest gotowe, zatem trzeba wlać na patelnię kilka kropel oleju (tylko na pierwszego blina, który i tak, zgodnie z rosyjskim przysłowiem, idzie na straty), a następnie wlać ciasto i smażyć z obu stron do uzyskania przez placek złotego koloru. Takie bliny można podać z mlekiem skondensowanym i szklanką mocnej herbaty, wtedy powinniśmy się poczuć „rosyjsko”.

Na koniec jeszcze językowa ciekawostka: słowo blin jest w języku rosyjskim odpowiednikiem naszego kurcze i używa się go jako łagodnej wersji bardziej dosadnych zwrotów wyrażających niezadowolenie. 

wtorek, 24 września 2013

10 rad jak przetrwać w rosyjskim akademiku i nie zwariować


Tekst powstał na bazie moich doświadczeń po miesiącu spędzonym w akademiku Państwowego Instytutu Języka Rosyjskiego im. A. S. Puszkina w Moskwie. Z góry dodam, że nie staram się stworzyć uniwersalnego obrazu moskiewskich czy, szerzej, rosyjskich akademików, bo wiadomo, że może być różnie. Myślę jednak, że po przeczytaniu kilku zamieszczonych poniżej uwag będziecie wiedzieli, czego mniej więcej można się spodziewać, wybierając się na studia lub kursy za wschodnią granicę. 


1. Karaluchy, żuki i dżdżownice – warto się do nich przyzwyczaić, są bowiem pierwszym wyzwaniem, jakie stawia przed nami rzeczywistość rosyjskiego akademika. W 13-piętrowym budynku ze zsypem na śmierci karaluchy są niestety ponurą codziennością. O ile w pokojach można z nimi jeszcze jakoś walczyć wystawiając różnego rodzaju pułapki i środki odstraszające, o tyle w kuchni widok biegających po podłodze i ścianie robaków może skutecznie zniechęcić do spożywania jakichkolwiek posiłków. Oczywiście człowiek do wszystkiego może się przyzwyczaić, więc po jakimś czasie ogarnia go znieczulica i musi pamiętać tylko, żeby nie zostawiać naczyń w zlewozmywaku, bo w kubkach i garnkach mogą zamieszkać niepożądani lokatorzy. Co do żuków, to sama nie widziałam, ale z opowieści innych wytrwałych studentów wiem, że również grasują nocą po pokojach. Dżdżownice z kolei (lub jakieś stworzonka dżdżownicopodobne) lubią po cichutku wychodzić z odpływu wanny, zwykle w momencie, kiedy w klapkach bierze się prysznic, uważając przy tym, by żadną częścią ciała nie dotknąć pranej nie wiadomo kiedy zasłony prysznicowej. 

2. Skoro już jesteśmy przy temacie kąpieli, warto skupić się na chwilę na problemie ciepłej wody. Czasami jej brakuje, np. możemy przyjechać i po kilku dniach pobytu trafić na wiszące przy windzie ogłoszenie, że z przyczyn technicznych przez najbliższe dwa tygodnie ciepłej wody nie będzie niemal w całym budynku, więc jeżeli ktoś odczuwa palącą potrzebę umycia się w wodzie, która osiąga temperaturę wyższą, niż ta w Bajkale, może skorzystać z jednego 6 pryszniców (na 13 pięter, na których aktualnie przebywa kilkaset osób). I tutaj zaskoczenie, bo po kilku próbach umycia się w lodowatej kranówie, po których zastanawiamy się, czy to już zapalenie płuc, czy początki gruźlicy, zjeżdżamy windą na parter, oczywiście uzbrojeni w coś do czytania, bo przecież każdy rano chce wziąć prysznic, wchodzimy do łazienki, a tam miła pani od razu kieruje nas do kabiny, gdzie w obłoku pary wreszcie możemy porządnie się umyć nie ryzykując szoku termicznego. Oczywiście nikomu nie wspominamy, że w łazience kolejek nie ma i nadal pozwalamy swoim znajomym cierpieć co rano pod natryskiem wody zimnej jak zmrożona wódka, sami zaś cieszymy się porannym prysznicem bez kolejek. Brak ciepłej wody to jednak nie jedyna niedogodność. Sporym problemem może być też brak wody zimnej. Żeby nie było nudno, w Rosji czekają nas również takie atrakcje, przyjdzie nam zatem brać prysznic we wrzątku, więc zamiast odmrożenia możemy stać się ofiarami poparzeń. 

3. Winda – element konieczny, gdy nasi znajomi są rozsiani po 13 piętrach. Poruszanie się po schodach pieszo grozi gwałtowną utratą wagi i zawałem. Szkoda, że staje się koniecznością, kiedy wiekowy dźwig osobowy przestaje działać (a zdarza się do stosunkowo często i nie trwa kilku godzin, ale raczej kilka dni). Wtedy trzeba wspinać się po schodach i zbiegać na dół kilka(naście) razy dziennie. Ładnie wyrzeźbione mięśnie ud po miesięcznym kursie gwarantowane, ale za jaką cenę! A jak winda działa, to staje się przyczyną ciągłych spóźnień na zajęcia, bo, niczym rosyjskie autobusy, jeździ kiedy i dokąd chce, więc czasami zjazd 6 pięter niżej trwa dobre kilka minut, bo dźwig zabiera nas najpierw na samą górę, a po drodze w dół robi 10 przystanków mimo, że nikt jej nie przywołuje. Poza tym jest w niej głośno i trzęsie niczym w pociągach Przewozów Regionalnych. 

4. Powiązana z problemem zepsutej windy jest kwestia kluczy do pokojów. A właściwie klucza, bo w pięcioosobowym łączniku (dwa pokoje i łazienka) taki klucz jest tylko jeden, więc obowiązuje zasada, że ostatni „gasi światło” i zamyka drzwi, a klucz zostawia w recepcji, na parterze. Znając problemy z pamięcią, które są bolączką polskich studentów, ciągle dochodzi do sytuacji, kiedy udaje się nam w końcu wspiąć na 6 piętro, zdyszani stajemy przed drzwiami i zdajemy sobie sprawę, że są zamknięte, a w naszej dłoni klucza nie ma. Wtedy mamy ochotę umrzeć, ale cierpliwie wracamy na dół, by na recepcji dowiedzieć się, że klucz 2 minuty temu zabrała współlokatorka, która minęła się z nami po drodze, bo akurat udało jej się złapać windę-widmo. Zatem znowu włazimy na górę i już nie mamy siły zwiedzać Kremla, więc zostajemy w akademiku i nasłuchujemy tupotu małych stóp karaluchów. Gdzieś po 3 dniach decydujemy się problem z kluczem rozwiązać w prosty sposób – dorabiamy sobie własny za kilkadziesiąt rubli (kilka złotych) i stajemy się wolnym i szczęśliwym człowiekiem, panem własnych drzwi. 

5. Szukanie kluczy wieczorem może zaprowadzić nas na balkony, które do niedawna były centrum życia towarzyskiego w puszkińskim akademiku. Na balkonach piło napoje alkoholowe, paliło papierosy, poznawało nowych ludzi, prowadziło się swoje pierwsze rozmowy po rosyjsku, oglądało się wschody i zachody słońca (może powinnam to napisać w odwrotnej kolejności), ogólnie żyło się, z dala od klubów, zatłoczonych i zdecydowanie za drogich dla, niezbyt „glamurnych”, studentów z Polski. Jeżeli mieliśmy ze sobą alkohol, a brak nam było towarzystwa, żeby go wypić, wystarczyło przejść się po piętrach i wybrać tę imprezę, która najbardziej nam odpowiadała: wieczór z Hiszpanami przy dźwiękach gitary, spotkanie z mówiącymi wyłącznie po angielsku Turkami, gorący temperament Serbów z ich dziwną wódką, czy też gościnność i wylewność Rosjan, którzy bynajmniej za kołnierz nie wylewali. Wszystko to było na wyciagnięcie ręki, bez wychodzenia z akademika.


6. Kolejnym ważnym aspektem życia w akademiku jest jedzenie. Jedzenie najłatwiej zorganizować w stołówce. A z jedzeniem w puszkińskiej stołówce jest jak z amerykańską komedią romantyczną – nie jest to specjalnie dobre, ale umrzeć od tego nie można. Nad talerzem takich specjałów przychodzi do głowy jedna refleksja: jest to ciepłe i jest tam mięso, więc nie ma powodów do narzekania. Gotować można też na własną rękę, ale w sensie logistycznym okazuje się to dużym wyzwaniem, przede wszystkim ze względu na brak podstawowego wyposażenia w kuchniach, w których oprócz zlewozmywaka i kuchenki elektrycznej nie ma nic. Jeśli na naszym piętrze jest czajnik elektryczny, to znaczy, że mieszkamy na piętrze 6 razem z dyrektorką akademika i mamy wielkie szczęście, bo w szafce kuchennej znajdujemy też garnek, patelnię i drewnianą łopatkę, zatem jesteśmy już mniej więcej urządzeni i przez cały pobyt możemy przygotowywać pyszne dania na bazie polskiej kiełbasy, pomidorów i papryki. 

7. Żeby cokolwiek w akademiku ugotować, trzeba wybrać się na zakupy. Kto w puszkińskim akademiku mieszkał, wie dobrze, że mekką polskich studentów jest pobliski Aszan (Auchan). Jeśli dysponujemy ograniczonym budżetem, wybieramy produkty linii „Każdy dzień” (Каждый день), w charakterystycznych białych opakowaniach z zielono-żółtymi napisami. Nie wiem, jak to się dzieje, ale cena większości tych wyrobów, niezależnie od tego, co to jest, nie przekracza równowartości 2 zł, więc wychodzi się z koszykiem pełnym jedzenia i portfelem pełnym rubli. Na zakupy można też wybrać się do Pieriekrjostka (Перекрёсток – po rosyjsku „skrzyżowanie”) lub do Siódmego Kontynentu (Седьмой Континент), ale tam ceny są już nieco wyższe, więc zalecamy taką wyprawę tylko w wypadku, kiedy nie chce nam się maszerować aż do Aszana. Można też kupować w sklepikach przy akademiku, ale raczej wódkę i raczej po 22.00, bo wtedy obowiązuje w Rosji zakaz sprzedaży alkoholu i tylko w takich miejscach można się w ten towar (nierzadko bardzo naglącej potrzeby) zaopatrzyć. Sklepik znajduje się też na terenie akademika, o czym możemy się dowiedzieć np. 2 dni przed powrotem do Polski i wybrać się tam z ciekawości, aby odkryć, że gwarantuje on nam możliwość przetrwania w Moskwie bez wychodzenia z domu, bowiem oprócz jedzenia oferuje też suweniry (matrioszki, chochłomę) i pocztówki. 

8. Wiadomo, że wyjeżdżając na kilka tygodni nie jesteśmy w stanie zabrać ze sobą tylu ubrań, aby przetrać bez pralki. I tu kilka ważnych uwag, żebyśmy uniknęli trwałego uszczerbku na naszej odzieży.  Po pierwsze, nie ufajmy Pani z Pralni. Pani ta pierze wszystko w temperaturze 60 stopni, więc może sprowadzić apokalipsę na nasze „delikatne”, które warto wyprać troskliwymi rękami w misce (w Aszanie można ją nabyć na 80 rubli). Pani z Pralni chętnie zaopiekuje się za to ręcznikami. I jeszcze jedno: wszystko co jej oddajemy, trzeba pieczołowicie spisać na liście załączanej do woreczka z praniem. Jest to konieczne, żeby potem udowodnić, że zabieramy z pralni rzeczywiście nasze rzeczy. Przystępując do prania ręcznego musimy pamiętać o sznurku, który trzeba rozwiesić gdzieś w pokoju, utkać misterną sieć, w która niezwykle łatwo wpaść potem w nocy przy zgaszonym świetle. Taki sznurek można spróbować kupić w pobliskim sklepie, Panie Sprzedawczynie go zorganizują, jeśli złoży im się wcześniej zamówienie. Na pytanie: „U was jest’ wierjowka?” (Czy  „prowadzą” sznurek?), odpowiedzą „Na zawtra budziet” (Na jutro będzie), więc pewnie pójdą rano do Aszana i go kupią, żeby po południu sprzedać nam go dwa razu drożej. 

9. Ochroniarze – warto z nimi dobrze żyć, bo w ich mocy leży to, czy wpuszczą nad do akademika w środku nocy, czy też nie. Pilni stróże porządku, patrolują piętra i naprawdę starają się ignorować hałasy toczących się na balkonach wieczerinek, ale czasami decydują się na desperacki krok i dokonują interwencji, która nie robi żadnego wrażenia na rozgadanych mieszkańcach akademika. Z Panem Ochroniarzem można porozmawiać sobie też w windzie, np. o tym, że polscy studenci przyjeżdżając do Rosji popadają w alkoholowy szał i białą gorączkę, albo próbować wytłumaczyć, że reklamówka butelek w waszych rękach to „prezenty dla rodziny z Polski”. 


10. Popiersie Aleksandra Siergiejewicza Puszkina, czyli po rosyjsku „biust”. Ważny element tożsamości mieszkańców akademika. Każdy robił sobie z nim zdjęcia, niektórzy w nocy prowadzili z nim długie rozmowy o życiu i poezji. Jest niemym świadkiem wieczornych spotkań w parku przy butelce wina i obserwatorem studenckiego życia.  Gdyby miał ręce, pewnie przyłożyłby jedną do twarzy w wiele mówiącym geście. Ale na szczęście rąk nie ma i pozwala nam cieszyć się beztroskim życiem w akademiku, który dla wielu w Moskwie stał się prawdziwym domem. 

niedziela, 22 września 2013

Następna stacja: Dostojewskiego

O moskiewskim metrze pisano już dużo, więc jeżeli komuś wpadły w ręce jakieś reportaże o Rosji (a tych ostatnio nie brakuje), na pewno coś niecoś już na ten temat wie. W liczbach sprawa przedstawia się mniej więcej tak: 

1935 - rok, w którym otwarto pierwszą linię
12 - liczba wszystkich linii obecnie
313,1 - tyle kilometrów liczy łączna długość wszystkich linii
188 - łączna liczba stacji
2463,8 - tyle milionów pasażerów podróżowało metrem w roku 2012
73,6 - głębokość w metrach, na której znajduje się najgłębiej położona stacja Park Pobiedy 
126,8 - tyle metrów mają najdłuższe ruchome schody, również na stacji Park Pobiedy

Informacje i ciekawostki o metrze można wyliczać w nieskończoność, więc zainteresowanych odsyłam do świetnego tekstu Macieja Jastrzębskiego "Podziemne miasto" z książki "Matrioszka Rosja i Jastrząb".



A nam ten wstęp był potrzebny po to, aby ogłosić nową serię postów poświęconych właśnie stacjom moskiewskiego metra - małym dziełom sztuki (czasami socrealistycznej), które zadziwiają podróżnych i stanowią jedną z największych atrakcji miasta. Pisze się o nich, ale rzadko się je pokazuje, więc postaramy się naprawić ten błąd. 

Zaczynamy od czegoś dla miłośników literatury, czyli od otwartej 19 czerwca 2010 roku stacji "Dostojewskaja" (станция метро Достоевская), poświęconej pamięci słynnego rosyjskiego pisarza. Jest to przedostatnia stacja 10 linii (Люблинско-Дмитровская линия). Położona jest pod Teatrem Armii Rosyjskiej, niedaleko domu, w którym kiedyś mieszkał młody Fiodor Dostojewski, teraz zaś znajduje się tam muzeum poświęcone pisarzowi. Dom stoi przy ulicy jego imienia. 








Ściany peronów stacji zdobią mozaiki, przedstawiające obrazy z najważniejszych utworów Dostojewskiego: "Braci Karamazow", "Biesów", "Zbrodni i kary" oraz "Idioty", m.in. wiele scen przemocy, np. zabójstwo staruchy przez Raskolnikowa, samobójstwo Swidrygajłowa ("Zbrodnia i kara"), samobójstwo Stawrogina i zamordowanie Szatowa ("Biesy"), czy morderstwo Nastasji Filipowny ("Idiota"). Autorem mozaiki jest Iwan Nikołajew. Jego prace wzbudziły niemałe kontrowersje wśród mieszkańców Moskwy, właśnie ze względu na swój makabryczny charakter, podobają się za to fanom książek Dostojewskiego.









A tak stacja Dostojewskaja wygląda w pełnej krasie:

środa, 18 września 2013

Oładuszki - z czym to się je?


Tym, co łączy Rosjan i Polaków z pewnością jest miłość do „produktów z mąki”, czyli wszelkiego rodzaju placków, placuszków, racuszków, naleśników, klusek, pierożków i innych tego typu potraw, które dla mniej zorientowanych w życiu kulinarnym swojego narodu niewiele się między sobą różnią. Jeśli Polska „pierogiem stoi”, czasami nawet ruskim, to w Rosji popularne są z kolei warieniki i bliny – te dwa dania są na świecie dobrze kojarzone, z kolei jeśli chodzi o oładi (inaczej: oładuszki - оладьи, оладушки) jest już nieco gorzej.

Czym jest ten przysmak o egzotycznie i nieco dziecięco brzmiącej nazwie? To swego rodzaju niewielkie pulchne racuszki na kefirze z dodatkiem sody. Od blinów różnią się wielkością, kształtem i konsystencją ciasta. Podaje się je na słodko, z konfiturą, owocami, śmietaną, ale oczywiście, jak na Rosję przystało, wariacje z kawiorem są również mile widziane.

Jak takie oładi przygotować? Nie jest to trudne, więc przy przeciętnych umiejętnościach kulinarnych można sprostać takiemu zadaniu i zafundować sobie herbatę z placuszkami po rosyjsku.



Na około 30 racuchów potrzebne są: 2 jajka, 500 ml kefiru, 5 łyżek cukru, po jednej płaskiej łyżeczce soli oraz sody oczyszczonej, 200-250 gramów mąki (jakieś 1,5 szklanki) i olej do smażenia.


Najpierw w misce rozbijamy jajka, dodajemy cukier i sól i ucieramy je gładką masę. Potem dodajemy kefir, mieszamy, wsypujemy mąkę i sodę, a następnie rozrabiamy ciasto. Będzie płynne, podobne do naleśnikowego, tylko trochę bardziej gęste i pulchne.


Oładuszki smażymy na rozgrzanym oleju. Nie warto przesadzać z ilością tłuszczu, żeby racuszki nie „napiły się” go zbyt dużo, nie będą wtedy takie smaczne. Można je podawać z dodatkami lub bez, zjeść od razu, albo później na zimno.


I żeby nie było tylko o jedzeniu, „Ładuszki-oładuszki” (Ладушки-оладушки) to taka zabawa dla dzieci, coś w rodzaju naszego „Koci, koci łapci”, może stąd dziecięce skojarzenia związane z tą potrawą.

sobota, 7 września 2013

Nowatorskie rozwiązania w dawnej stolicy




Z okazji obchodów trzechsetlecia powstania Petersburga, które przypadały na rok 2003, władze miasta wpadły na pomysł, jak rozwiązać problem zbyt małej ilości publicznych toalet. Ustalono, że goście, którzy przybędą do miasta z okazji święta, swoje potrzeby fizjologiczne będą załatwiali w… autobusach miejskich.

W tak zwanych toaletobusach (тоавбус) lub autoletach (автотуалет) zamiast foteli zamontowano kabiny - 7 zwykłych i jedną przeznaczoną dla osób niepełnosprawnych. W toaletach na kołach obowiązywał ścisły podział na te dla kobiet oraz dla mężczyzn. W tych drugich zmieściło się nawet sześć pisuarów. 

Oczywiście z takiej nietypowej toalety nie można było korzystać podczas jazdy. Aby mogła prawidłowo funkcjonować, podłączała się do miejskiej studzienki ściekowej. Kierowca takiego toaletobusu był jednocześnie kasjerem oraz ochroniarzem. Koszt korzystania z takiego typu usługi wahał się w granicach 10 rubli (jednej złotówki). W ciągu godziny toaleta samobieżna mogła obsłużyć nawet 260 pasażerów.

Petersburscy hydraulicy wydają się być pionierami w tej dziedzinie – nikomu innemu nie przyszło bowiem wcześniej do głowy, aby zaprojektować tego typu autobus-toaletę. Pierwsi „klienci” – mieszkańcy miasta od razu dostrzegli przewagę nowego wynalazku nad tradycyjnym szaletem miejskim – przede wszystkim chodziło o kwestię higieny – nowe autolety były o wiele czystsze od zaniedbanych toalet publicznych.

Obecnie autolety cały czas można spotkać na ulicach dawnej stolicy, są jednak raczej nietypową atrakcją turystyczną, jedną z osobliwości miasta. Toaleta na kołach pojawia się m.in. w okolicach Placu Pałacowego.