wtorek, 24 września 2013

10 rad jak przetrwać w rosyjskim akademiku i nie zwariować


Tekst powstał na bazie moich doświadczeń po miesiącu spędzonym w akademiku Państwowego Instytutu Języka Rosyjskiego im. A. S. Puszkina w Moskwie. Z góry dodam, że nie staram się stworzyć uniwersalnego obrazu moskiewskich czy, szerzej, rosyjskich akademików, bo wiadomo, że może być różnie. Myślę jednak, że po przeczytaniu kilku zamieszczonych poniżej uwag będziecie wiedzieli, czego mniej więcej można się spodziewać, wybierając się na studia lub kursy za wschodnią granicę. 


1. Karaluchy, żuki i dżdżownice – warto się do nich przyzwyczaić, są bowiem pierwszym wyzwaniem, jakie stawia przed nami rzeczywistość rosyjskiego akademika. W 13-piętrowym budynku ze zsypem na śmierci karaluchy są niestety ponurą codziennością. O ile w pokojach można z nimi jeszcze jakoś walczyć wystawiając różnego rodzaju pułapki i środki odstraszające, o tyle w kuchni widok biegających po podłodze i ścianie robaków może skutecznie zniechęcić do spożywania jakichkolwiek posiłków. Oczywiście człowiek do wszystkiego może się przyzwyczaić, więc po jakimś czasie ogarnia go znieczulica i musi pamiętać tylko, żeby nie zostawiać naczyń w zlewozmywaku, bo w kubkach i garnkach mogą zamieszkać niepożądani lokatorzy. Co do żuków, to sama nie widziałam, ale z opowieści innych wytrwałych studentów wiem, że również grasują nocą po pokojach. Dżdżownice z kolei (lub jakieś stworzonka dżdżownicopodobne) lubią po cichutku wychodzić z odpływu wanny, zwykle w momencie, kiedy w klapkach bierze się prysznic, uważając przy tym, by żadną częścią ciała nie dotknąć pranej nie wiadomo kiedy zasłony prysznicowej. 

2. Skoro już jesteśmy przy temacie kąpieli, warto skupić się na chwilę na problemie ciepłej wody. Czasami jej brakuje, np. możemy przyjechać i po kilku dniach pobytu trafić na wiszące przy windzie ogłoszenie, że z przyczyn technicznych przez najbliższe dwa tygodnie ciepłej wody nie będzie niemal w całym budynku, więc jeżeli ktoś odczuwa palącą potrzebę umycia się w wodzie, która osiąga temperaturę wyższą, niż ta w Bajkale, może skorzystać z jednego 6 pryszniców (na 13 pięter, na których aktualnie przebywa kilkaset osób). I tutaj zaskoczenie, bo po kilku próbach umycia się w lodowatej kranówie, po których zastanawiamy się, czy to już zapalenie płuc, czy początki gruźlicy, zjeżdżamy windą na parter, oczywiście uzbrojeni w coś do czytania, bo przecież każdy rano chce wziąć prysznic, wchodzimy do łazienki, a tam miła pani od razu kieruje nas do kabiny, gdzie w obłoku pary wreszcie możemy porządnie się umyć nie ryzykując szoku termicznego. Oczywiście nikomu nie wspominamy, że w łazience kolejek nie ma i nadal pozwalamy swoim znajomym cierpieć co rano pod natryskiem wody zimnej jak zmrożona wódka, sami zaś cieszymy się porannym prysznicem bez kolejek. Brak ciepłej wody to jednak nie jedyna niedogodność. Sporym problemem może być też brak wody zimnej. Żeby nie było nudno, w Rosji czekają nas również takie atrakcje, przyjdzie nam zatem brać prysznic we wrzątku, więc zamiast odmrożenia możemy stać się ofiarami poparzeń. 

3. Winda – element konieczny, gdy nasi znajomi są rozsiani po 13 piętrach. Poruszanie się po schodach pieszo grozi gwałtowną utratą wagi i zawałem. Szkoda, że staje się koniecznością, kiedy wiekowy dźwig osobowy przestaje działać (a zdarza się do stosunkowo często i nie trwa kilku godzin, ale raczej kilka dni). Wtedy trzeba wspinać się po schodach i zbiegać na dół kilka(naście) razy dziennie. Ładnie wyrzeźbione mięśnie ud po miesięcznym kursie gwarantowane, ale za jaką cenę! A jak winda działa, to staje się przyczyną ciągłych spóźnień na zajęcia, bo, niczym rosyjskie autobusy, jeździ kiedy i dokąd chce, więc czasami zjazd 6 pięter niżej trwa dobre kilka minut, bo dźwig zabiera nas najpierw na samą górę, a po drodze w dół robi 10 przystanków mimo, że nikt jej nie przywołuje. Poza tym jest w niej głośno i trzęsie niczym w pociągach Przewozów Regionalnych. 

4. Powiązana z problemem zepsutej windy jest kwestia kluczy do pokojów. A właściwie klucza, bo w pięcioosobowym łączniku (dwa pokoje i łazienka) taki klucz jest tylko jeden, więc obowiązuje zasada, że ostatni „gasi światło” i zamyka drzwi, a klucz zostawia w recepcji, na parterze. Znając problemy z pamięcią, które są bolączką polskich studentów, ciągle dochodzi do sytuacji, kiedy udaje się nam w końcu wspiąć na 6 piętro, zdyszani stajemy przed drzwiami i zdajemy sobie sprawę, że są zamknięte, a w naszej dłoni klucza nie ma. Wtedy mamy ochotę umrzeć, ale cierpliwie wracamy na dół, by na recepcji dowiedzieć się, że klucz 2 minuty temu zabrała współlokatorka, która minęła się z nami po drodze, bo akurat udało jej się złapać windę-widmo. Zatem znowu włazimy na górę i już nie mamy siły zwiedzać Kremla, więc zostajemy w akademiku i nasłuchujemy tupotu małych stóp karaluchów. Gdzieś po 3 dniach decydujemy się problem z kluczem rozwiązać w prosty sposób – dorabiamy sobie własny za kilkadziesiąt rubli (kilka złotych) i stajemy się wolnym i szczęśliwym człowiekiem, panem własnych drzwi. 

5. Szukanie kluczy wieczorem może zaprowadzić nas na balkony, które do niedawna były centrum życia towarzyskiego w puszkińskim akademiku. Na balkonach piło napoje alkoholowe, paliło papierosy, poznawało nowych ludzi, prowadziło się swoje pierwsze rozmowy po rosyjsku, oglądało się wschody i zachody słońca (może powinnam to napisać w odwrotnej kolejności), ogólnie żyło się, z dala od klubów, zatłoczonych i zdecydowanie za drogich dla, niezbyt „glamurnych”, studentów z Polski. Jeżeli mieliśmy ze sobą alkohol, a brak nam było towarzystwa, żeby go wypić, wystarczyło przejść się po piętrach i wybrać tę imprezę, która najbardziej nam odpowiadała: wieczór z Hiszpanami przy dźwiękach gitary, spotkanie z mówiącymi wyłącznie po angielsku Turkami, gorący temperament Serbów z ich dziwną wódką, czy też gościnność i wylewność Rosjan, którzy bynajmniej za kołnierz nie wylewali. Wszystko to było na wyciagnięcie ręki, bez wychodzenia z akademika.


6. Kolejnym ważnym aspektem życia w akademiku jest jedzenie. Jedzenie najłatwiej zorganizować w stołówce. A z jedzeniem w puszkińskiej stołówce jest jak z amerykańską komedią romantyczną – nie jest to specjalnie dobre, ale umrzeć od tego nie można. Nad talerzem takich specjałów przychodzi do głowy jedna refleksja: jest to ciepłe i jest tam mięso, więc nie ma powodów do narzekania. Gotować można też na własną rękę, ale w sensie logistycznym okazuje się to dużym wyzwaniem, przede wszystkim ze względu na brak podstawowego wyposażenia w kuchniach, w których oprócz zlewozmywaka i kuchenki elektrycznej nie ma nic. Jeśli na naszym piętrze jest czajnik elektryczny, to znaczy, że mieszkamy na piętrze 6 razem z dyrektorką akademika i mamy wielkie szczęście, bo w szafce kuchennej znajdujemy też garnek, patelnię i drewnianą łopatkę, zatem jesteśmy już mniej więcej urządzeni i przez cały pobyt możemy przygotowywać pyszne dania na bazie polskiej kiełbasy, pomidorów i papryki. 

7. Żeby cokolwiek w akademiku ugotować, trzeba wybrać się na zakupy. Kto w puszkińskim akademiku mieszkał, wie dobrze, że mekką polskich studentów jest pobliski Aszan (Auchan). Jeśli dysponujemy ograniczonym budżetem, wybieramy produkty linii „Każdy dzień” (Каждый день), w charakterystycznych białych opakowaniach z zielono-żółtymi napisami. Nie wiem, jak to się dzieje, ale cena większości tych wyrobów, niezależnie od tego, co to jest, nie przekracza równowartości 2 zł, więc wychodzi się z koszykiem pełnym jedzenia i portfelem pełnym rubli. Na zakupy można też wybrać się do Pieriekrjostka (Перекрёсток – po rosyjsku „skrzyżowanie”) lub do Siódmego Kontynentu (Седьмой Континент), ale tam ceny są już nieco wyższe, więc zalecamy taką wyprawę tylko w wypadku, kiedy nie chce nam się maszerować aż do Aszana. Można też kupować w sklepikach przy akademiku, ale raczej wódkę i raczej po 22.00, bo wtedy obowiązuje w Rosji zakaz sprzedaży alkoholu i tylko w takich miejscach można się w ten towar (nierzadko bardzo naglącej potrzeby) zaopatrzyć. Sklepik znajduje się też na terenie akademika, o czym możemy się dowiedzieć np. 2 dni przed powrotem do Polski i wybrać się tam z ciekawości, aby odkryć, że gwarantuje on nam możliwość przetrwania w Moskwie bez wychodzenia z domu, bowiem oprócz jedzenia oferuje też suweniry (matrioszki, chochłomę) i pocztówki. 

8. Wiadomo, że wyjeżdżając na kilka tygodni nie jesteśmy w stanie zabrać ze sobą tylu ubrań, aby przetrać bez pralki. I tu kilka ważnych uwag, żebyśmy uniknęli trwałego uszczerbku na naszej odzieży.  Po pierwsze, nie ufajmy Pani z Pralni. Pani ta pierze wszystko w temperaturze 60 stopni, więc może sprowadzić apokalipsę na nasze „delikatne”, które warto wyprać troskliwymi rękami w misce (w Aszanie można ją nabyć na 80 rubli). Pani z Pralni chętnie zaopiekuje się za to ręcznikami. I jeszcze jedno: wszystko co jej oddajemy, trzeba pieczołowicie spisać na liście załączanej do woreczka z praniem. Jest to konieczne, żeby potem udowodnić, że zabieramy z pralni rzeczywiście nasze rzeczy. Przystępując do prania ręcznego musimy pamiętać o sznurku, który trzeba rozwiesić gdzieś w pokoju, utkać misterną sieć, w która niezwykle łatwo wpaść potem w nocy przy zgaszonym świetle. Taki sznurek można spróbować kupić w pobliskim sklepie, Panie Sprzedawczynie go zorganizują, jeśli złoży im się wcześniej zamówienie. Na pytanie: „U was jest’ wierjowka?” (Czy  „prowadzą” sznurek?), odpowiedzą „Na zawtra budziet” (Na jutro będzie), więc pewnie pójdą rano do Aszana i go kupią, żeby po południu sprzedać nam go dwa razu drożej. 

9. Ochroniarze – warto z nimi dobrze żyć, bo w ich mocy leży to, czy wpuszczą nad do akademika w środku nocy, czy też nie. Pilni stróże porządku, patrolują piętra i naprawdę starają się ignorować hałasy toczących się na balkonach wieczerinek, ale czasami decydują się na desperacki krok i dokonują interwencji, która nie robi żadnego wrażenia na rozgadanych mieszkańcach akademika. Z Panem Ochroniarzem można porozmawiać sobie też w windzie, np. o tym, że polscy studenci przyjeżdżając do Rosji popadają w alkoholowy szał i białą gorączkę, albo próbować wytłumaczyć, że reklamówka butelek w waszych rękach to „prezenty dla rodziny z Polski”. 


10. Popiersie Aleksandra Siergiejewicza Puszkina, czyli po rosyjsku „biust”. Ważny element tożsamości mieszkańców akademika. Każdy robił sobie z nim zdjęcia, niektórzy w nocy prowadzili z nim długie rozmowy o życiu i poezji. Jest niemym świadkiem wieczornych spotkań w parku przy butelce wina i obserwatorem studenckiego życia.  Gdyby miał ręce, pewnie przyłożyłby jedną do twarzy w wiele mówiącym geście. Ale na szczęście rąk nie ma i pozwala nam cieszyć się beztroskim życiem w akademiku, który dla wielu w Moskwie stał się prawdziwym domem. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz