środa, 29 grudnia 2010

Zakazane piosenki

W 1966 roku do kin weszły hrabalowskie „Pociągi pod specjalnym nadzorem” w reżyserii Jiříego Menzla. Rolę młodego Milosza Pipki powierzono 23-letniemu Václavowi Neckářowi. Film tak bardzo spodobał się na Zachodzie, że filmowcy z Hollywood przyznali jego twórcom Oscara. Tak zaczęła się kariera Neckářa. Dwa lata później aktor zaczął śpiewać z Martą Kubišovą i Heleną Vondráčkovą w zespole Golden Kids. Kariera słynnego tria nie trwała jednak długo. W 1968 roku Kubišova zaśpiewała „Modlitwę dla Marty”. Piosenka stała się symbolem Praskiej Wiosny i będącej jej rezultatem inwazji wojsk Układu Warszawskiego. Gdy w Czechosłowacji rozpoczęła się normalizacja dla Marty Kubišovej nie było już miejsca na scenie i w życiu publicznym. Podczas gdy Neckář i Vondráčkova jeździli po festiwalach i zgarniali nagrodę za nagrodą, ona siedziała z domu bliska załamania nerwowego i zarabiała na życie sklejaniem plastikowych misiów za pomocą żelazka.


W 1978 roku Neckář wystąpił na festiwalu w Sopocie z piosenką „Ten chléb je tvůj i můj” (Ten chleb jest twój i mój). Utwór bardzo się Polakom spodobał, więc przyznali czeskiemu wokaliście główną nagrodę, a Janusz Gniatkowski nagrał polską wersję piosenki. Niestety, Czechom piosenka Neckářa nie przypadła do gustu. Zapewne dlatego, że w momencie, gdy w Czechosłowacji rodziła się demokratyczna opozycja, a sygnatariuszy Karty 77 (w tym Kubišovą) represjonowano i wtrącano do więzień, Neckář śpiewał utwór, jakby nie patrzeć, proreżimowy. Wokalista przyznał później, że do końca życia będzie żałował tego wyrazu poparcia dla rządów Gustava Husaka.



Na tym jednak nie kończy się historia kontrowersyjnej piosenki. W Polsce przypomniano sobie o niej w roku 2004, kiedy w mediach pojawił się hymn Samoobrony „Ten kraj jest nasz i wasz”. Mimo okropnej discopolowej aranżacji i nowego tekstu Polacy nie dali się oszukać. Kilka dni po pierwszej emisji piosenki radiowa Trójka uświadomiła słuchaczom, że Andrzej Lepper bez konsultacji z Neckářem przywłaszczył sobie jego utwór. Samoobrona szybko wycofała swój hymn z mediów, obawiając się zapewne oskarżeń o naruszenie praw autorskich czeskiego wokalisty. Cały czas można jednak posłuchać utworu w internecie.

Czesi nie wierzą w Boga, ale wierzą w UFO

Co siódmy Czech wierzy w istnienie inteligentnych form życia pozaziemskiego. Wskazują na to wyniki badania ankietowego przeprowadzonego przez SANEP w dniach 8-15 grudnia br. na próbie składającej się z ponad 9 tys. Czechów w wieku od 18 do 69 lat. 

Około 68% respondentów, na pytanie, czy człowiek jest jedyną inteligentną formą życia we wszechświecie odpowiedziała przecząco. Blisko 71% badanych wyraziło przekonanie, że na innych planetach żyją istoty inteligencją zbliżone do gatunku ludzkiego. Jednak już tylko 1/3 jest zdania, że powinniśmy przygotować się na spotkanie z przedstawicielami pozaziemskich cywilizacji. Jeszcze mniej, bo nieco ponad 17% respondentów daje wiarę opowieściom ludzi, którzy twierdzą, że widzieli przybyszów z kosmosu albo mieli z nimi bezpośredni kontakt. 37,5% badanych zgadza się z teoriami, głoszącymi, że doszło już do kontaktu Ziemian z mieszkańcami innych planet, a 23% jest zdania, że do spotkania takiego dojdzie w ciągu najbliższego stulecia. Z kolei 2/5 obawiają się, że taki kontakt może być fatalny w skutkach i niebezpieczny dla naszej cywilizacji. Co czwarty badany przyznaje, że chciałby się spotkać z istotą pozaziemską, a 36% widzi przyszłość ludzkości w kolonizacji innych planet. 

Przy założeniu, że wyniki badania przeprowadzonego przez SANEP można uznać za reprezentatywne dla całej populacji, uderzający jest fakt, że liczba Czechów wierzących w UFO kilkakrotnie przewyższa liczbę osób, deklarujących wiarę w Boga. Jak widać, dla narodu ateistów istnienie inteligentnych form życia we wszechświecie jest bardziej prawdopodobne niż istnienie jakiejś nadprzyrodzonej siły, która za powstanie wszechświata jest odpowiedzialna.

wtorek, 21 grudnia 2010

Ziemniaki i węgiel dla niegrzecznych dzieci

Okazuje się, że ateiści też obchodzą Boże Narodzenie. Choć około ¾ społeczeństwa czeskiego deklaruje, że jest niewierząca, Święta bojkotuje tylko niewiele ponad 15% Czechów. Reszta, jak każdy posłuszny katolik (choć tych znajdzie się raczej na Słowacji), stroi choinkę, kupuje prezenty, smaży karpia, łamie się opłatkiem i śpiewa kolędy. Spędzając Święta w Czechach Polak nie dozna szoku kulturowego. Boże Narodzenie wygląda tam tak samo jak u nas, oczywiście z pewnymi wyjątkami.

4 grudnia, w dzień św. Barbary, ścinają Czesi gałązki czereśni (barborki), które następnie wkładają się do wody i pozostawiają w chłodnym pomieszczeniu (piwnica) aż do Bożego Narodzenia. Jeżeli gałązki pokryją się kwieciem, wróży to zamieszkałej w domu pannie rychłe zamążpójście. W celach „wróżebnych” 5 grudnia, w wigilię św. Mikołaja, zrywa się gałązki forsycji, które, jeżeli zakwitną, będą symbolizowały bogactwo.

5 grudnia, nieco wcześniej niż w Polsce, przychodzi do czeskich dzieci święty Mikołaj, który grzeczne maluchy nagradza prezentami, niegrzeczne zaś obdarowuje ziemniakami i węglem (trzeba przyznać, że dary te są o wiele bardziej praktyczne niż nasza rózga; zawsze można rozpalić węgiel i upiec sobie ziemniaki).

Na kilka dni przez Wigilią w czeskich domach rozpoczyna się przygotowywanie przeróżnych łakoci. Najpopularniejsze są kruche ciasteczka - vánoční cukroví. Do tradycyjnych wypieków należą: vánočka, czyli strucel wigilijny (słodki, wyplatany z kilku kawałków ciasta biały chleb z rodzynkami), vanilkové rohlíky (waniliowe rogaliki), zdobione pierniczki oraz vosí hnízda („gniazda os”, zrobione z ciasta orzechowego z rumem). 


Daniem, którego nie może zabraknąć na wigilijnym stole, jest oczywiście smażony karp, obok którego często stawia się kotlety schabowe oraz serwowaną na zimno sałatkę ziemniaczaną (bramborovy salat). Jeśli chodzi o napitki, Czesi szczególnie chwalą sobie grzane wino (ale uwaga, absolutnie nie grzane piwo!) z przyprawami korzennymi oraz miód pitny. W okresie adwentu można nabyć także specjalną bożonarodzeniową kiełbaskę, cienką i długą, sprzedawaną na metry, którą podaje się smażoną na oleju w panierce z mąki razowej. W domach nie brakuje także suszonych owoców oraz orzechów i prażonego grochu.

Wigilia jest tradycyjnie dniem postu. Temu, kto 24.12. pościć będzie aż do pojawienia się na niebie pierwszej gwiazdki, ma się podobno ukazać przynoszące szczęście złote prosiątko (zlate prasatko). Co ciekawe, Czesi nie znają zwyczaju wkładania pod obrus siana. Często lądują tam natomiast rybie łuski, które mają zapewnić domownikom dostatek pieniędzy. Nad stołem wiesza się  (niekiedy posrebrzane lub pozłacane) gałązki jemioły.

Po kolacji wigilijnej czas na rozdanie prezentów, które czeskim dzieciom przynosi nie Gwiazdor (albo wypierający go stopniowo św. Mikołaj), a Dzieciątko Jezus (Ježišek). Popularne są też wigilijne wróżby, Polakom kojarzące się raczej z Andrzejkami. Przykładowe zabawy to odczytywanie przyszłości się z łupin włoskich orzechów (zdrowe orzechy to oznaka powodzenia), poszukiwanie ziarnka grochu zapieczonego w specjalnej świątecznej słodkiej plecionej bułce (znak szczęścia) oraz smarowanie twarzy miodem, aby zapewnić sobie sympatię bliźnich.

24.12. jest w Republice Czeskiej dniem wolnym od pracy. Przyjęło się, że w Wigilię odwiedza się cmentarze, by uczcić pamięć zmarłych członków rodziny oraz przyjaciół. Na grobach stawia się kwiaty i wieńce, zapala się znicze, świece oraz tzw. frantiszki (tlące się stożki zrobione z mieszanki węgla drzewnego, trocin drewna sandałowego i kadzidła). Wigilia jest dla Czechów odpowiednikiem naszego dnia Wszystkich Świętych, który u naszych południowych sąsiadów jest dniem pracującym.

sobota, 18 grudnia 2010

Ani kroku bez Czechów

Eksperci z Wydziału Technologicznego Uniwersytetu Tomasz Baty w Zlinie zostali zaproszeniu do udziału w projekcie unifikacji rozmiarów obuwia stosowanych w różnych krajach świata. Oprócz Czechów, w akcji biorą udział naukowcy z Wielkiej Brytanii, Niemiec, Chin oraz RPA. Eksperci pracują nad ujednoliceniem czterech najbardziej popularnych rozmiarów butów. Nowa numeracja będzie oparta na tzw. systemie Mondopoint, który wykorzystuje system metryczny i mierzy zarówno długość, jak i szerokość stopy przedstawiane w milimetrach. Mondopoint był do tej pory używany m.in. przez NATO oraz inne służby wojskowe.

Dlaczego to akurat Czesi, mimo że produkują zaledwie 2% sprzedawanego na świecie obuwia, stanowią jedną z wiodących sił projektu? Przemysł obuwniczy ma w Republice Czeskiej (a dawniej w Czechosłowacji) długoletnią tradycję w postaci zlińskich zakładów Tomasza Baty (1876-1932). Ten niezwykle kreatywny i bez reszty poświęcony pracy przedsiębiorca w pierwszych dziesięcioleciach XX wieku stworzył markę do dzisiaj uznawaną za jedną z najlepszych na świecie. Oprócz świetnie zarządzanych fabryk zbudował z Zlinie mieszkania dla pracowników i założył Szkołę Młodych Mężczyzn, do której uczęszczali m.in. pisarz Ludvík Vaculík, biegacz Emil Zátopek oraz reżyser Karel Kachyňa (więcej informacji o zlińskim przemysłowcu można znaleźć w artykule Mariusza Szczygła „Ani kroku bez Baty”).

Eksperci ze Zlina to nie jedyni Czesi w zespole zajmującym się problemem unifikacji rozmiarów obuwia. Reprezentujący RPA Zdenek Vymetal również ma czeskie korzenie, z kolei wśród chińskich ekspertów znajduje się absolwent UTB Lu-ming Yang. Wygląda na to, że w kwestii butów świat nadal nie może się obejść bez Czechów.

piątek, 17 grudnia 2010

Sianko pod obrusem i krew na rękach

Wszyscy, którym z zeszłym tygodniu nie udało się wziąć udziału w maratonie pisania listów organizowanym przez Amnesty International, nadal mają okazję, żeby przy pomocy kartki i długopisu zdziałać wiele dobrego. Mogą bowiem napisać list w obronie... karpia. 

Tak jak w latach ubiegłych, również w tym roku czeska Svoboda Zvirat, słowacka Priatelia Zvierat oraz polska Fundacja Viva! zawiązały Koalicję na rzecz bezkrwawych Świąt, rozpoczynając kolejną edycję akcji Krwawe Święta. Kampania ma na celu ukrócenie cierpień zadawanych milionom karpi, które lądują na naszych stołach podczas wieczerzy wigilijnej. 

Święta Bożego Narodzenia to czas, którego wszyscy nie możemy się doczekać: pełen radości i spokoju, czas spędzany wspólnie z rodziną. Trudno więc uwierzyć w to, że Święta nazywane czasem współczucia i dobra, są tak naprawdę wypełnione bólem, strachem, walką - oraz coraz częściej brutalną i bolesną śmiercią. Nie wierzysz? Poświęć trochę swojego czasu i poznaj świąteczny paradoks.
Jak można włączyć się do działania? Można, jak już wspomniałam, napisać list w obronie traktowanych w bestialski sposób karpi i wysłać go np. do kierownika pobliskiego supermarketu. Można też podpisać petycję, zorganizować happening i zgłaszać przypadki wszelkiego rodzaju nadużyć. I najważniejsze: można „podać dalej”, przekonując innych, że jedzenie karpi w Wigilię, mimo iż przemawia za tym kilkusetletnia tradycja, jest z gruntu złe i należy natychmiast zaprzestać tego procederu.
Cokolwiek sobie pomyślisz - słowa mają znaczenie oraz siłę sprawczą. Powiedz znajomym o tym, co wiesz o sytuacji karpi w czasie Świąt. Zachęć ich do zaprzestania masakry przy pomocy naszych materiałów. Przekonaj ich, aby nie kupowali ryb na Święta i stołowali się w ich prawdziwym duchu.
No dobrze, wszystko to bardzo szlachetne. Tylko pytanie, czy taka akcja może coś zmienić, biorąc pod uwagę, iż Polacy (Czesi i Słowacy zapewne także) są narodem karpiożerców i nie wyobrażają sobie świątecznego stołu bez rybki (smażonej, w galarecie, w occie, po grecku lub po japońsku). Aby tradycji stało się zadość, rybka ta musi najpierw swoje „odpływać” w wannie, żeby mogła potem zostać zgładzona przez pana domu (albo, w przypadku co wrażliwszych osobników, jego małżonkę). Problem ten wydaje się nie do przebrnięcia. No chyba, że zastąpimy świąteczną rybkę paluszkami rybnymi (niekoniecznie Kapitana Igloo, jak podpowiadają mi skojarzenia z okresu dzieciństwa). Wszak wiadomo, że paluszki tak się mają do ryby, jak parówki do mięsa.

czwartek, 16 grudnia 2010

Jak cię widzą, tak cię rzeźbią

Kilka dni temu któryś z moich fejsbukowych znajomych dodał do swojego profilu zdjęcie przestawiające obraz Europy w oczach Polaków. Niby zwykły obrazek z kategorii: zabawne, podziel się ze znajomymi i zbierz jak najwięcej kliknięć w „lubię to”, a jednak ukazuje pewną prawdę. A mianowicie, każdy naród tworzy własne stereotypy, przez pryzmat których postrzega swoich bliższych i dalszych sąsiadów. 



Dlatego Czesi zawsze będą dla nas Pepikami, bez zastanowienia wrzucanymi do jednego worka ze Słowakami (bo to przecież to samo, podobny język i kultura, przez długi czas tworzyli nawet jedno państwo, ale w 1993 coś im odbiło i zdecydowali się rozwieść, przez co musieliśmy przedrukowywać nasze mapy). Nie zapominajmy jednak, że Pepiki też mają prawo do tworzenia własnych stereotypów, tylko że w przeciwieństwie do nas potrafią je zaprezentować z o wiele większym rozmachem. O co dokładnie chodzi?

O wystawę „Entropa: Stereotypy to bariery, które trzeba obalić”, która została zorganizowana  w Brukseli w styczniu 2009 z okazji objęcia przez Czechy prezydencji w UE. W głównym budynku Rady UE umieszczono instalację, stworzoną rzekomi przez 27 artystów z 27 państw Wspólnoty. Każdy twórca miał wykreować uproszczoną wizję własnego państwa, po czym z poszczególnych komponentów złożono jedną wielką rzeźbę zatytułowaną Entropa. Pomysł zaiste wspaniały, nic dziwnego, że został zaakceptowany przez czeski rząd. Tyle tylko, że zamiast 27 ojców dzieło miało ojca tylko jednego – kontrowersyjnego czeskiego rzeźbiarza Davida Černego.
 
Krótko po odsłonięciu rzeźby wyszło na jaw, że historia jej powstania jest zwykłą mistyfikacją. Černý sam zaprojektował wszystkie elementy, składające się na instalację, a wszyscy pozostali twórcy, którzy mieli z nim współpracować, okazały się postaciami fikcyjnymi. Wiadomość ta, jakkolwiek kontrowersyjna, została jedna przyćmiona przez wrażenie, jakie wywarło na odbiorcach samo dzieło.

Niektóre kraje, w tym Polska, poczuły się urażone łatką, którą przyczepił im czeski artysta. Niemcy zostały skojarzone z szeregiem przecinających się autostrad układających się w swastykę. Na tle konturów Francji umieszczono wielki napis „strajk”. Belgię ukazano jako opróżnione do połowy pudełko czekoladek (niech żyje Herkules Poirot). Rumunię przemieniono w park rozrywki wykorzystujący motyw hrabiego Draculi. Włochy przedstawiono jako boisko, na którym stoi kilku masturbujących się piłkarzy. Z kolei Szwecję zastąpiło pudło z Ikei zawierające szwedzki myśliwiec wielozadaniowy przeznaczony do samodzielnego złożenia. Na tej swoistej mapie Europy zabrakło Wielkiej Brytanii. Nie było to jednak dziełem przypadku, miało bowiem symbolizować panujący w tym kraju eurosceptycyzm. 

David Černý nie zapomniał również o Polsce. Nasz kraj przedstawiony został jako kartoflisko, na którym kilkoro odzianych w sutanny księży umieszcza tęczową flagę (symbol ruchu na rzecz równouprawnienia homoseksualistów). Całość nawiązuje do słynnego zdjęcia z 1945 roku, na którym grupa Marines po zwycięstwie w bitwie o Iwo Jimę wbija amerykański sztandar na szczycie góry Suribachi. Czeski rzeźbiarz przyznał, że właśnie ten fragment instalacji uważał za najbardziej kontrowersyjny.



Ostrze ironii Černego okazało się dla niektórych państw UE zbyt ostre. Przeciwko wystawianiu rzeźby na widok publiczny gorąco zaprotestowały władze Bułgarii - kraj ten został ukazany jako zespół tzw. ubikacji tureckich (kucanych). W ślad za nimi poszły rządy innych państw. Černý został także oskarżony o oszustwo oraz defraudację środków przeznaczonych na stworzenie dzieła. Finałem całej sprawy było usunięcie rzeźby z budynku Radu UE w maju 2009. Doszło do tego na wyraźne życzenie autora, który chciał w ten sposób zaprotestować przeciwko dymisji rządu Mirka Topolanka i zastąpieniu do gabinetem ekspertów Jana Fischera




niedziela, 12 grudnia 2010

Co to jest za miasto? Dubrownik?

Krótka scena z filmu Petra Zelenki „Samotni”. 





- Te budynki... patrzę na te budynki. To są super budynki, nie? Co to jest za miasto? Dubrownik?
- To jest Praga baranie.
-Wiem, tylko cię sprawdzałem. Przecież tu się urodziłem, tu mieszkam. Ale dzisiaj wydaje mi się to takie nowe. Bardzo ładne. Turyści patrzą na te budynki i szaleją na ich punkcie. Może mnie pan oszukać tak jak pan to robi z turystami.
- Przestań, to brzmi jakbyś mu mówił że kradnie.
- Pan na serio kradnie?
- Przestań.
- Dlaczego? Niech kradnie. Super jest. Gdzie on idzie? Jak chce z zewnątrz prowadzić, przecież kierownicę ma w środku. Ała!

Złośliwi skomentowaliby, że takie są skutki legalizacji w Czechach marihuany. Ale wcale nie trzeba niczego palić, żeby zachwycać się praskimi „barakami”. A jeśli chodzi o poruszanie się po Pradze taksówką, to odradzam. Najwięcej się zobaczy chodząc pieszo, natomiast najszybciej dotrze się z punktu A do punktu B jadąc metrem. Warto też przejechać się jednym z kursujących wzdłuż Wełtawy tramwajów, zwłaszcza wieczorem lub w nocy. Można wtedy obserwować pięknie oświetlone praskie „baraki” w pełnej okazałości.

wtorek, 7 grudnia 2010

Praga – miasto mniej zwyczajne

O tym, że Praga jest miejscem niezwykłym nie trzeba chyba żadnego czechofila przekonywać. Świadczy o tym chociażby fakt, iż miasto to, słusznie nazywane „Rzymem Północy”, składa się tak naprawdę w kilku miast, które z biegiem czasu zrosły się w jeden organizm, nie tracąc jednak nic ze swej wyjątkowości i oryginalności. Jednym z tych miast jest Žižkov – niesforny sąsiad zalanego turystami i wypchanego po brzegi kiczowatymi pamiątkami (tzw. darky gifts) Starego Miasta.

 Žižkov to po prostu Praga Pragi, kwintesencja czeskości, miejsce, gdzie można rozsmakować się w czeskim stylu życia (włączając z to czeską kuchnię). Jest tu tanio, miło i klimatycznie. Zawsze maszeruje się pod górkę, a strome ulice po obu stronach obrastają różnobarwne kamieniczki, w niczym nie przypominające gotyckich i barokowych cudeniek, otaczających rynek Starego Miasta.

Na Žižkovie nie musisz szukać knajpy, tam knajpa znajduje ciebie. Charakterystyczna dla tej dzielnicy jest rekordowa liczba gospód i barów, do których można się udać, by skosztować wybornego czeskiego piwa. Co więcej, w gospodach tych można usłyszeć czeski język a o menu po angielsku (na szczęście) trzeba poprosić. Nie ma nic przyjemniejszego niż delektowanie się odpowiednio schłodzonym Velkopopovickim Černým Kozlem w otoczeniu kilkunastu Czechów, którzy po prostu wybrali się po pracy na piwo i nie odczuwają potrzeby fotografowania się z każdym kolejnym wypitym przez nich kuflem. 

Chociaż Žižkova nie można zaliczyć do typowych atrakcji turystycznych, wzmianki o nim coraz częściej pojawiają się w przewodnikach po Pradze. Sporo też można przeczytać o tym miejscu w prasie oraz w internecie. Tekstem szczególnie godnym polecenia jest artykuł Mariusza Szczygła „Žižkov – Praga Pragi”, który zainspirował mnie do udania się na całodniową pieszą włóczęgę po tej dzielnicy. Wyrysowałam na planie miasta trasę, którą proponuje autor tekstu (ulice: Seifertova - Italská - U rajské zahrady - Slavíkova - Ondříčkova - Velehradská - Lucemburská - Jičínská - Vinohradská - Izraelská - Nad vodovodem - Pod kapličkou - Na třebešíně - U nákladového nádraží - Malešická - Habrová - Osiková - Spojovací - Na Balkáně - Nad Ohradou - Pražačka - U památníku - Husitská – Seifertova), dodałam do niej kilka modyfikacji (niektóre celowo, niektóre niechcący, bo nie jestem mistrzem w czytaniu mapy i orientowaniu się w terenie) i ruszyłam w drogę, robiąc zdjęcia co ciekawszym obiektom, na które natrafiłam. 
 

Pomnik poświęcony pamięci Ryszarda Siwca, byłego żołnierza AK, który w akcie protestu przeciwko inwazji wojsk Układu Warszawskiego na Czechosłowację 8 września 1968 roku dokonał samospalenia w czasie ogólnokrajowych dożynek na Stadionie Dziesięciolecia. Czynu tego dokonał na oczach szefów PZPR oraz 100 tys. widzów. W roku 1969 w jego ślady poszli czescy studenci, m.in. Jan Palach i Jan Zajic. W 1991 roku Maciej Drygas nakręcił film "Usłyszcie mój krzyk" - krótki dokument poświęcony Siwcowi.


Wiertarki chyba nie muszę nikomu przedstawiać. Prażanie jej nie cierpią, bo jest brzydka i szpeci miasto.  Chodzą po niej szkaradne dzieci Davida Cernego, które z daleka wyglądają jak gigantyczne robaki. Do tego nie można jej zignorować, ani o niej zapomnieć, bo widać ją niemal z każdego miejsca w Pradze. Tylko turyści zdają się być zadowoleni z jej obecności. Wieża telewizyjna pełni bowiem funkcje punktu orientacyjnego i latarni morskiej - w nocy oświetlona barwami Republiki Czeskiej wskazuje podróżnym drogę do hostelu. 


Teraz będzie filmowo. Najpierw gratka dla wszystkich, którzy oglądali "Butelki zwrotne": na zdjęciu Albert, w którym Jan Svěrák kręcił swój film, a niżej słynna maszyna do sortowania butelek, która pozbawiła pracy głównego bohatera (Zdeněk Svěrák). Zdjęcie robiłam z kieszeni płaszcza, bo bałam się, że pan ochroniarz wyrzuci mnie ze sklepu.


I drugi filmowy motyw: ulica, na której mieszkała Jana z "Opowieści o zwyczajnym szaleństwie". To tutaj Petr dojechał swoim wózkiem widłowym. Nie mam pojęcia, jak daleko jest z Žižkova na lotnisko, ale ta podróż na pewno zabrała mu trochę czasu.

  

Było filmowo, więc teraz czas na literaturę. Na cmentarzu żydowskim przy ulicy Izraelskiej (w sąsiedztwie Cmentarza Olszańskiego) znajduje się grób Franza Kafki - miejsce pielgrzymek tysięcy miłośników prozy tego autora. Tych, którzy przyszli na cmentarz specjalnie po to, żeby zobaczyć mogiłę Kafki łatwo poznać po pewnych nieodłącznych atrybutach. Atrybut nr 1: mapa (najczęściej narysowana odręcznie na zwykłej kartce papieru), żeby szybko i sprawnie dotrzeć do właściwego grobu. Atrybut nr 2: aparat fotograficzny, żeby zrobić sobie zdjęcie z pomnikiem. Atrybut nr 3: jakaś drobna rzecz, którą można  na nim położyć. Suweniry, które ludzie zostawiają na grobie Kafki przyjmują różne postaci: od osobistych listów po monety, zdjęcia i bilety autobusowe. Są tam także "gadżety" pozostawione przez Polaków.

  

Było o Kafce, więc teraz czas na coś (albo raczej kogoś) lżejszego, czyli na Jaroslava Haška i jego wspaniały surrealistyczny pomnik, znajdujący się na placu Prokopa.


I kolejny pan na koniku, czyli Jan Žižka: czeski bohater narodowy, przywódca husytów, patron i jedna z centralnych postaci z książek Sapkowskiego. Wódz spogląda na Žižkov ze szczytu wzgórza Vitkov. Poprawka: w tej chwili akurat nie spogląda, bo jest pozbawiony głowy (a przynajmniej nie miał jej jeszcze we wrześniu). Pomnik jest właśnie remontowany, więc żeby nie narażać Prażan i turystów na oglądanie zdekapitowanego Žižki zakryto go płachtą na której widnieją zdjęcia pomnika.
 




A to žižkowski dworzec towarowy, który jakoś tak kojarzy mi się z Hrabalem.


I na koniec świetny przykład outdooru reklamującego outdoor (ten baner nie jest dziełem przypadku) i dwa obiekty, których nie mogę podpisać, bo do końca nie jestem pewna, co to jest. Wydały mi się jednak na tyle ciekawe i oryginalne, że postanowiłam podzielić się nimi z resztą świata.





poniedziałek, 6 grudnia 2010

Rzeczy, które robisz w Pardubicach ciągnąć za sobą walizkę

Przypuśćmy, że o 12.30 dotarliśmy do Pardubic. Do kolejnego pociągu mamy blisko 5 godzin. Chętnie wybralibyśmy się do centrum i trochę pozwiedzali, ale jak cień ciągnie się za nami 13-kilogramowa walizka, po brzegi wypełniona czeską literaturą (wyszperanymi w antykwariatach książkami po 20 koron sztuka) i alkoholem. Bieganie po mieście odpada, można jednak miło spędzić czas na pardubickim dworcu. Jak? Oto kilka wskazówek.

1. Podziwianie pardubickich fresków
Chodzi tu o barwną mapę Czech wymalowaną na jednej ze ścian dworca w Pardubicach. Mapa przedstawia najważniejsze miasta kraju oraz charakterystyczne dla nich budowle. Freski może nie są starożytne, ale trochę przypominają malowidła skalne z Lascaux.


2. Rzut oka na centrum miasta
Oczywiście nie na żywo. Na dworcu w Pardubicach znajduje się wykonana z tektury (?) makieta przestawiająca centrum miasta. Jest biała i znajduje się za szkłem. Chyba to wszystko, co można o niej powiedzieć.

3. Zajadanie się pardubickimi piernikami
Pardubice są odpowiednikiem naszego Torunia. To czeska ojczyzna pierników. Tradycyjne miejscowe wypieki można kupić we wcale nieźle zaopatrzonym sklepiku na dworcu kolejowym. Ceny są umiarkowane a ciastka całkiem dobre.

4. Łyk nietradycyjnej pardubickiej kawy z niezabytkowego dworcowego automatu
Za jedyne 12 koron możecie napić się okropnej, przesłodzonej, letniej kawy, która w smaku przypomina... No właśnie, tego, mimo usilnych starań, nadal nie udało mi się ustalić.

5. Szybkie zakupy w pobliskim centrum handlowym
Jeżeli zmęczeni zwiedzaniem będziemy chcieli na chwilę odsapnąć i zjeść tradycyjny czeski posiłek, warto udać się do znajdującego się kilkaset metrów od dworca centrum handlowego. W Albercie kupimy wspaniałe upominki dla naszych najbliższych i zaopatrzymy się w prowiant na dalszą podróż. W jednej z wykwintnych restauracji będziemy mogli skosztować wybornego smażonego sera podawanego z frytkami, listkiem sałaty i ćwiartką pomidora (wszystko, oprócz warzyw, to smażone w głębokim tłuszczu mrożonki). Palce lizać, bo serwetek nie ma.

Na koniec jeszcze szybki rzut oka na rozkład jazdy pociągów i zwiedzanie Pardubic możemy wykreślić z listy rzeczy, które chcielibyśmy zrobić przed śmiercią. Szkoda, że nie udało nam się zobaczyć miasta, ale pamiętajmy, że zawsze można poczytać sobie o nim w przewodniku, a zamiast zdjęć kupić kilka pocztówek w dworcowym kiosku.

czwartek, 25 listopada 2010

Dwa tysiące słów Ludvíka Vaculíka

W maju 1968 roku grupa naukowców z wydziałów przyrodoznawczych Czechosłowackiej Akademii Nauk zwróciła się do pisarza Ludvíka Vaculíka z prośbą o zredagowanie krótkiego tekstu, w którym naświetliłby społeczeństwu wagę przemian, jakie zachodziły wówczas u naszych południowych sąsiadów. Dlaczego uznano, że to właśnie Vaculíkowi należy powierzyć to, jakby nie było, odpowiedzialne zadanie?

Otóż od lat 60. pisarz (członek KPCz) zaczął odchodzić od ideologii komunistycznej, coraz śmielej krytykując środowiska partyjne. Kulminacją tego procesu było jego wystąpienie podczas IV Zjazdu Związku Pisarzy Czechosłowackich w czerwcu 1967 roku, w którym to ogłosił, że społeczeństwo zostało zdominowane przez nieliczną grupę możnych, że obywateli przyucza się do poddaństwa, demokracja jest gnębiona, a przez dwadzieścia lat rządów komunistycznych nie rozwiązano żadnych problemów nękających społeczeństwo czechosłowackie. Kierownictwu partii nie spodobała się tak otwarta krytyka, toteż Vaculíka natychmiast wydalono z KPCz, oskarżając go o znieważenie państwa.

Rok później pisarz podjął się zredagowania manifestu, który miał być wsparciem dla reformatorskiego skrzydła partii komunistycznej, reprezentowanego m.in. przez Alexandra Dubčeka. Uzgodniono, że tekst będzie liczył tysiąc słów i taki też nada mu się tytuł. Vaculík szybko zrozumiał, że stosując się do tych ograniczeń nie zdoła wyrazić wszystkich postulatów, które chciano skierować do społeczeństwa. Zmieniono więc koncepcję i postanowiono, że liczba słów w tekście wyniesie około dwóch tysięcy.

Ludvík Vaculík manifest pisał przez osiem dni, głównie popołudniami i wieczorami. Starannie dobierał słowa i ustawicznie przeredagowywał zdania, aby nie przekroczyć narzuconego mu limitu. Dlaczego tekst musiał być taki krótki? Przede wszystkim, aby był przystępny dla odbiorców – przeciętnych Czechów i Słowaków, nierzadko gubiących się w partyjnej paplaninie, nie do końca pewnych, jak oceniać proces zmian zachodzący na ich oczach. Ponadto wiadomo, że krótszy tekst łatwiej można było powielać i rozprowadzać wśród „ludności pracującej miast i wsi” czechosłowackich.

Kiedy manifest był gotowy (okazało się, że liczy słów 2032)  wśród ludzi nauki, kultury i sportu rozpoczęto zbieranie podpisów. 27 czerwca „Dwa tysiące słów” opublikowano w pismach „Literární listy”, „Práce”, „Mladá fronta”oraz  „Zemědělské noviny”. Do Pragi zaczęły napływać głosy poparcia. W całej Czechosłowacji zbierano podpisy pod manifestem – w sumie tekst podpisało 120 tysięcy osób.

Niestety, kierownictwo KPCz odrzuciło „Dwa tysiące słów”. Partyjni reformatorzy uznali tekst za zbyt prowokacyjny, obawiali się reakcji ze strony ZSRR, który od pewnego czasu nieprzychylnym okiem przyglądał się procesowi zmian zachodzących w Czechosłowacji. Moskiewska „Prawda” uznała manifest za „otwarte wypowiedzenie walki KPCz i konstytucyjnej władzy”. Związek Radziecki oskarżał kraj satelicki o ciągoty kontrrewolucyjne. Niektórzy krytycy manifestu upatrywali w publikacji tekstu momentu przełomowego, który miał ostatecznie skłonić przywództwo KPZR do podjęcia decyzji o wkroczeniu na teren Czechosłowacji. Opinie te uważa się jednak za przesadzone.

Jak wiemy, sierpniowa inwazja na Czechosłowację położyła kres Praskiej Wiośnie, otwierając drogę procesowi tzw. normalizacji. W roku 1969 Ludvík Vaculík wraz z Václavem Havlem, Pavlem Kohoutem i innymi dysydentami przygotował odezwę „Dziesięć punktów” („Deset bodů”), która odrzucała normalizację i zachęcała Czechów oraz Słowaków do życia według własnych zasad i do przeciwstawieniu się władzy. W rezultacie twórców odezwy oskarżono o przygotowania do działań przestępczych na szkodę państwa. Vaculíkowi udało się uniknąć więzienia. Podjął działalność dysydencką, m.in. uczestniczył w powstaniu Karty 77.

Od końca lat sześćdziesiątych pisarz nie był nigdzie zatrudniony, utrzymywał się z honorariów za książki i felietony wydawane za granicą (w Czechosłowacji obowiązywał zakaz publikacji jego tekstów). Po 1989 roku wycofał się z życia politycznego, konsekwentnie odmawiając przyjęcia jakichkolwiek funkcji publicznych.

I na koniec ciekawostka: w wieku 15 lat Ludvík Vaculík podjął pracę w zakładach obuwniczych Tomaša Baty w  Zlínie. Był tzw. batamanem – uczęszczał do Szkoły Młodych Mężczyzn.
Uczeń w szkole musi się sam finansować. Przez osiem godzin dziennie zarabia w fabryce na jedzenie, internat i ubranie, cztery godziny się uczy. Jakakolwiek pomoc pieniężna od rodziców jest zakazana. Tygodniowo uczeń dostaje 120 koron, wydaje 70 a resztę zbiera na swoi koncie. Wszystko jest tak pomyślane, że gdy młody mężczyzna w wieku 24 lat wróci ze służy wojskowej do Baty, będzie miał na koncie 100 tysięcy koron. Wychowawcy w internatach kontrolują dzienniczki wydatków. Kontrolują też chłopców, czy trzymają ręce na kołdrach. Wszyscy mają pogadanki o higienie i onanizmie.
Ręce na kołdrze będzie trzymał najlepszy sportowiec świata w 1952 roku Emil Zátopek. Będą je trzymali: znany (za czterdzieści lat) pisarz Ludvík Vaculík oraz wybitny przedstawiciel czeskiej nowej fali w kinie (za czterdzieści lat), Karel Kachyňa.
(Mariusz Szczygieł „Ani kroku bez Baty”)

wtorek, 23 listopada 2010

Wsiąść do pociągu, byle czeskiego

8.45. Lichkov. Stacja kolejowa. Do pociągu relacji Wrocław-Pardubice wsiada czeski konduktor. Z bijącym sercem opuszczam swój przedział i ruszam w kierunku lokomotywy. W sąsiednim wagonie wpadam na konduktora. - Dobry den – mówię nieśmiało i zamieram. - Bilety? - pyta konduktor ze wspaniałym czeskim akcentem. - Aha – wspinam się na szczyty elokwencji. - Sednijcie, ja przyjdou* – uspokaja konduktor posyłając w moją stronę rozbrajający uśmiech, po czym pomaga jakiejś starszej pani znaleźć wolny przedział, ciągnąc za sobą jej wielką jak komoda walizę.

Sednijcie, ja przyjdou. Hm. No dobrze. Pójdę sobie sednout - pomyślałam. Po dziesięciu minutach do mojego przedziału wszedł tenże sam uroczy i na wskroś czeski konduktor. - Bilety? - Aha, do Pardubic – rozpoczynam dwujęzyczny dialog. - Do Pardubic? A nie do Prahy? - powątpiewa zdziwiony konduktor (uśmiech nie schodzi mu z twarzy).  - Nie, do Kutnej Hory – tłumaczę spokojnie. - Kutna Hora? To ja mogę sprzedać – mówi po czesku. - To neni problem.

W tym momencie zapałałam do konduktora odzianego w szykowny uniform spółki České dráhy bezbrzeżną miłością. To neni problem. Jakie to niepolskie. Z bananem na twarzy pokiwałam głową (bo z tego wzruszenia słów mi brakło) i milcząco poprosiłam, żeby sprzedał mi te bilety, po chwili wskazując na moją towarzyszkę podróży i wyduszając: dwa.

Konduktor zaczął wprowadzać jakieś dane do elektronicznego cacka, które po chwili wypluło nasze bilety, uprzejmie poprosił o 294 korony, położył na mojej dłoni trzy dwukoronówki reszty, jeszcze raz błysnął w uśmiechu białymi zębami i, ku mojemu wielkiemu ubolewaniu, opuścił nasz przedział, na odchodnym rzucając: na schledanou!

Przez chwilę miałam ochotę napisać odę do czeskiego konduktora, albo jakiś pamflet na cześć Českych dráh. Z tak miłą obsługą nie spotkałam się odkąd pierwszy raz postawiłam stopę na stromych, żelaznych stopniach pociągu. Wstydźcie się PKP, albowiem wasze pociągi i pracownicy waszej spółki nie dorastają do pięt dzielnym Czechom, którzy codziennie harują w pocie czoła, aby maksymalnie ułatwić i umilić podróż klientom ČD.

České dráhy są największym przewoźnikiem kolejowym w Republice Czeskiej. W 2003 roku przekształcone w spółkę akcyjną, mają za sobą ponad 160 lat tradycji i doświadczenia w dziedzinie kolejnictwa.

Pierwsze połączenie kolejowe powstało na ziemiach czeskich w roku 1828, łącząc Czeskie Budziejowice z Linzem. Przez cały XIX wiek sieć kolejowa była stopniowo rozbudowywana. Po wyłączeniu ziem czeskich i słowackich z upadłej monarchii Austro-Węgier i powstaniu Czechosłowacji powołano do życia przedsiębiorstwo Československé státní dráhy. ČSD działało na ziemiach czechosłowackich aż do 1992 roku, z sześcioletnią przerwą przypadającą na okres II wojny światowej. Po rozpadzie państwa czechosłowackiego w 1993 koleje zostały podzielone pomiędzy Czechy i Słowację: po stronie czeskiej utworzono České dráhy (ČD), a słowackiej - Železnice Slovenskej republiky (ŽSR).

Zły stan infrastruktury i taboru wpłynął na spadek liczby pasażerów, z którym borykały się  ČD w latach 90. Skutecznym rozwiązaniem okazała się rozpoczęta w 1993 modernizacja trakcji i budowa sieci „korytarzy”, na których pociągi mogą rozwijać prędkość nawet 160 km/h. Znaczne zyski Českim dráhom zaczęły przynosić także przewozy towarowe, które wprowadzono w roku 2007. Jak już wspomniałam, cztery lata wcześniej  ČD przekształciły się w spółkę akcyjną. Obecnie jej prezesem jest Petr Žaluda.

Z informacji praktycznych, jeżeli wybieracie się do Czech i zamierzacie po kraju poruszać się pociągami, dokonujecie słusznego wyboru. Kupując bilet z punktu A do punktu B możecie dotrzeć na miejsce jakimkolwiek pociągiem. Niezależnie, od tego czy wybierzecie pociąg osobowy, rychlik, EC, IC czy drezynę, cena biletu i tak zawsze będzie taka sama. Dla podróżnych jest to nie lada ułatwienie – jeżeli spóźnicie się na pociąg lub z jakiegoś powodu zapomnicie do niego wsiąść (bo jesteście akurat zajęci jedzeniem czeskiego twarożku z pieczarkami i zapijaniem go sokiem pomarańczowym Toma), zawsze możecie wybrać inne połączenie i nie musicie biegać od okienka do okienka błagając o możliwość zamiany biletu. Ceny przejazdów nie są wysokie, mniej więcej takie jak w Polsce. Poza tym ČD oferują kilka zniżek, m.in. przejazdy grupowe.

Przejazd z Lichkova do Kutnej Hory dla dwóch osób – 264 Kč.
Przejściówka z Międzylesia do Lichkova – 30 Kč.
Uśmiech czeskiego konduktora, który przychodzi sprzedać wam bilet – bezcenny.


* Wszystkie "czeskie" słowa zapisane są fonetycznie i zapewne zawierają mnóstwo błędów. Mea culpa. Zapisałam tak jak usłyszałam.

niedziela, 14 listopada 2010

„Pięknie jest być błogosławiącym Chrystusem”

Większość Polaków nie wie, kim był Ota Pavel. Nasi rodacy znają Kunderę, Hrabala, Haška, Čapka, Kafkę, ale Pavlu nikt nie słyszał, mimo że w Czechach (a dawniej w Czechosłowacji) był i nadal jest pisarzem bardzo popularnym.

Ja dowiedziałam się o nim dzięki reportażowi Mariusza Szczygła „Kochaneczek”, w którym pojawiły się dwa magiczne zdania:
W ciągu kilkunastu lat zmarło czterech jego [chodzi o Karela Kachynię] scenarzystów i pomysłodawców scenariuszy. Najpierw Prochrázka, dwa lata później pisarz Ota Pavel – dziennikarz sportowy, który ujrzał Diabła, przez co znalazł się w szpitalu i w ramach terapii zaczął pisać.

Po przeczytaniu tych 36 słów wiedziałam już, że następnego dnia wybiorę się do biblioteki, aby zapolować na książki Pavla. Tak właśnie w moje ręce trafił zbiór opowiadań „Śmierć pięknych saren”.

Ota Pavel wydał tę książkę w wieku 41 lat. Siedem lat po tym, jak podczas igrzysk olimpijskich w Innsbrucku zobaczył wspomnianego Diabła. Pavel był dziennikarzem i komentatorem sportowym. W latach 1949-1956 pracował dla Radia Czechosłowackiego. Pisywał także dla gazet „Stadion” oraz „Československý voják”. W roku 1962 wraz z drużyną Dukla Praga udał się do Stanów Zjednoczonych. Podróż zaowocowała wydaniem książki „Dukla mezi mrakodrapy” („Dukla między drapaczami chmur”), którą do dziś uważa się za jedną z najlepszych czeskich książek o sporcie.

Gdy Ota Pavel wyruszył w podróż do Ameryki miał 32 lata. Dwa lata później zdiagnozowano u niego cyklofrenię, czyli psychozę maniakalno-depresyjną. To zaburzenie psychiczne charakteryzuje się naprzemiennymi epizodami manii, depresji oraz stanów pozornego zdrowia psychicznego. Wśród czynników, które mogą wywoływać cyklofrenię wymienia się traumatyczne przeżycia, zwłaszcza z okresu dzieciństwa i dojrzewania.

Ota Pavel (właściwie Otto Popper - nazwisko zmienił dopiero po wojnie) urodził się 2 lipca 1930 roku w Pradze. Ojciec pisarza był czeskim Żydem, matka – Czeszką. W dniu najazdu Niemiec na Polskę Ota miał 9 lat. Od 6 miesięcy nie mieszkał już w Czechosłowacji, ale w Protektoracie Czech i Moraw, będącego wówczas częścią Rzeszy Niemieckiej. Lata wojny spędził razem z matką w Buštěhradzie. Jego ojciec i dwaj bracia ze względu na żydowskie pochodzenie zostali zesłani do obozów koncentracyjnych. Ota Pavel był zbyt młody, by podzielić ich los. Zgodnie z przepisami obowiązującymi na terenie okupowanych Czech dzieci z „małżeństw mieszanych” były wysyłane do obozów po ukończeniu 15. roku życia.

Pisarz obchodził swoje 15. urodziny już po zakończeniu wojny. Mógł je świętować w towarzystwie ojca i braci, którzy przeżyli horror obozu i szczęśliwie powrócili do domu. Dla Oty Pavla lata wojny również wiązały się z traumatycznymi przeżyciami. Ciągły strach i poczucie niepewności odcisnęły na dalszym życiu pisarza piętno tak głębokie, że kiedy w 1964 roku usłyszał wiwaty niemieckich kibiców przed oczami stanęły mu obrazy z okresu okupacji. Krzyki widowni stały się krzykami niemieckich żołnierzy. Ota Pavel dostał pomieszania zmysłów.
Mózg mi się zaćmił, jak gdyby spłynęła mgła z Alp. Zobaczyłem pewnego pana jako diabła  w całej okazałości, miał rogi, kopyta, sierść i wiekowe spróchniałe zęby. Potem poszedłem w górę nad Innsbruckiem, żeby podpalić zabudowanie wiejskie. Byłem przekonany, ze taka jasność rozproszy mgłę. Wyprowadziłem już krowy i ogiery ze stajni, żeby nie spłonęły, kiedy dopadła mnie austriacka policja. Założyli mi kajdanki i poprowadzili w dolinę. Wymyślałem im, zdarłem buty i szedłem po śniegu boso jak Chrystus, którego prowadzą na krzyż.

Pisanie książek było dla Pavla formą terapii.. W ciągu ostatnich 9 lat życia pisarz stworzył trzy zbiory opowiadań, w których opisywał losy rodziny Popperów, w centralnym punkcie umieszczając postać swojego ojca. To właśnie Leo Popper zaszczepił w synu zamiłowanie do sportu i wędkarstwa - dwóch pasji, którym obok pisania Ota Pavel poświęcał się bez pamięci.

Pisarz zmarł na zawał serca 31 marca 1973 roku. Rok po śmierci autora ukazała się druga  książka poświęcona jego dzieciństwu -„Jak spotkałem się z rybami”. W roku 1975 odnaleziono kolejny rękopis Pavla, który opublikowano w 1994 roku pod tytułem „Jak tata przemierzała Afrykę”.

Ostatnie lata życia były dla Oty Pavla mieszaniną cierpienia związanego z chorobą i radości wynikającej z możliwości pisania. Pisarz znajdował ukojenie we wspomnieniach z okresu wczesnego dzieciństwa, często związanych z osobą jego ojca.
Kiedy tak czasem siedziałem przy zakratowanym oknie i łowiłem we wspomnieniach ryby, było to piękne aż do bólu. Musiałem wówczas odwracać się od tego piękna i myśleć, że na świecie są również brudy, paskudztwa i mętne wody – po to, żebym nie tęsknił za wolnością. Wreszcie doszedłem do tego właściwego słowa: wolność. Rybołówstwo to przede wszystkim wolność. Iść cale kilometry za pstrągami, pić wodę ze źródeł, być samotnym i wolnym przynajmniej godzinę, dzień, albo nawet tygodnie i miesiące. Wolnym od telewizji, gazet, radia i cywilizacji. Dziesiątki razy chciałem odebrać sobie życie, gdy już nie mogłem dłużej wytrzymać, ale nigdy tego nie zrobiłem. Pewnie w podświadomości pragnąłem jeszcze jeden raz pocałować usta rzeki i łowić srebrne ryby. To właśnie jako rybak nauczyłem się cierpliwości, a wspomnienia pomagały mi żyć.

Dłuższy fragment wspomnień Oty Pavla TUTAJ. Wszystkie cytaty pochodzą ze zbioru opowiadań Jak spotkałem się z rybami.
 

czwartek, 11 listopada 2010

Opowieść o dwóch kompozytorach

Od ubiegłego piątku w polskich kinach można obejrzeć reżyserską wersję Amadeusza Miloša Formana. Film po raz pierwszy pojawił się na srebrnym ekranie 26 lat temu, jednak do dziś cieszy się ogromną popularnością wśród widzów i uznawany jest za jeden z najlepszych obrazów w historii kina. Wyprawa na Amadeusza to jednak nie lada wyzwanie, bowiem reżyserska wersja filmu trwa niemal trzy godziny. Należy więc uzbroić się w cierpliwość i zaopatrzyć w spore zapasy prowiantu. Zainteresowanych bardziej szczegółowymi informacjami na temat obrazu Formana odsyłam do recenzji Piotra Mirskiego Żywot Mozarta według nieświętego Salieriego.

wtorek, 2 listopada 2010

Ahoj i dobrý den!

Założyłam tego bloga, bo lubię pisać, bardzo lubię Czechy, a najbardziej lubię pisać o Czechach. Co takiego ma w sobie ten mały kraj, zamieszkiwany przez 10,5 miliona śmiejących się bestii, które zdrabniają zdrobnienia i nie potrzebują samogłosek, żeby skutecznie się komunikować? Skąd nagle to zainteresowanie, nierzadko przybierające postać fanatycznego wręcz uwielbienia do wszystkiego, co czeskie? Jeżeli sami jeszcze tego nie odkryliście, ja Wam tego nie powiem. Przynajmniej nie w tej chwili. Zachęcam jednak do odwiedzania mojego bloga. Będziecie mogli znaleźć na nim wszystko, co chociażby w najmniejszym stopniu odnosi się do naszych południowych sąsiadów.

Uwaga! Treści prezentowane na tego typu stronach są bardzo niebezpieczne i mogą doprowadzić do rozwoju u czytelników zaburzenia, zwanego potocznie czechofilią. Choroba ta (chociaż cierpiące na nią osoby wolą unikać tego określenia) jest, niestety, nieuleczalna, co więcej, jej objawy mogą się nasilać wraz z wiekiem. Autorka zastrzega, iż nie ponosi odpowiedzialności za rozbudzenie w czytelnikach nienaturalnego zainteresowania czeską kulturą i historią oraz nie refunduje wyjazdów do Pragi w ramach odszkodowania.