środa, 12 sierpnia 2015

O gruzińskiej gościnności

W plebiscycie na najbardziej gościnny i otwarty naród Gruzini z pewnością zajęliby jedno z czołowych miejsc. Wystarczy odwiedzić ten kraj, by przekonać się na własnej skórze, że pozytywny stereotyp o gruzińskiej gościnności znajduje swoje odzwierciedlenie w praktyce. Na potwierdzenie kilka opowieści z ubiegłorocznej wyprawy.

Obrazek nr 1

Pierwszy wieczór w Gruzji. Przyjeżdżamy do oddalonego o kilkanaście km od lotniska w Kutaisi miasteczka Samtredia. Kierowcy taksówki mówimy, że chcemy coś zjeść zanim wyruszymy na dworzec i udamy się pociągiem do Tbilisi. Mówi, że zna dobre miejsce.

Zajeżdżamy pod gospodę. Wysiadamy i zaczynamy ściągać plecaki z dachu samochodu. Kierowca protestuje, wciska nam kluczyki od swojego auta do rąk, po czym wchodzi do gospody i po chwili odsłania zasłony w jednym z okien. Okazuje się, że zaparkował tak, abyśmy mogli mieć oko na cały nasz dobytek. Kluczyków nie chce przyjąć z powrotem. Razem z właścicielką gospody organizuje dla nas prawdziwą gruzińską biesiadę. Po kilku godzinach cierpliwego czekania odwozi nas na dworzec kolejowy. Wjeżdża samochodem na peron, żebyśmy nie musieli dźwigać plecaków. Pobyt w Gruzji zaczyna się wspaniale:)


Obrazek nr 2

Tristana poznajemy trzeciego dnia naszego pobytu w Gruzji. Jest naszym kierowcą, ma nas zabrać do położonej w górach z dala od cywilizacji wioski Szatili. Tristan jest bardzo rozmowny, już na samym początku łapiemy dobry kontakt (mówimy po rosyjsku, więc nie ma z tym problemu). Opowiada, że na trasie do Szatili ma daczę, więc konieczne musimy wpaść do niego na kawę i poznać jego rodzinę, która spędza tam urlop.

Na początku nie dociera do nas, że to zaproszenie. Oglądamy mijane widoki, a tymczasem Tristan rozmawia z kimś przez komórkę. Mówi po gruzińsku, więc nie mamy pojęcia, o co chodzi. Po chwili nasz kierowca pyta, jaką kawę pijemy. Mówi, że na daczy zabrakło rozpuszczalnej, więc będzie musiał zatrzymać się i skoczyć do sklepu. Jesteśmy trochę zaskoczeni, próbujemy przekonać go, żeby nie robił sobie dla nas kłopotu, że chętnie napijemy się sypanej kawy, ale nie ustępuje. Jego gościom nie może niczego zabraknąć.

Po godzinie dojeżdżamy na daczę Tristana. Wita nas cała trzypokoleniowa gruzińska rodzina. Gospodyni z uśmiechem zaprasza nas do domu, w którym panuje przyjemny chłód. Stół zastawiony jest smakołykami - domowe ciasto, owoce z sadu, kawa po turecku (w Armenii będziemy nazywać ją kawą po ormiańsku) i przepyszne domowe wino.


Przy stole toczy się rozmowa w 4 językach: polskim, gruzińskim, angielskim i rosyjskim. Świetnie się czujemy w towarzystwie tych dopiero co poznanych ludzi. Żona Tristana nie mówi po rosyjsku, jest nauczycielką angielskiego i opowiada o tym, jak żyje się w Gruzji. Siostra naszego kierowcy to dentystka. Mieszka w Moskwie, ale każdy urlop wykorzystuje, by odwiedzić ojczyznę i brata. Gruzini to bardzo rodzinny naród, lubią spędzać czas z bliskimi, a w potrzebie nigdy nie odmawiają im pomocy, nawet jeśli łączący ich stopień pokrewieństwa jest odległy i nie widzieli się z nimi wiele lat. Tego z pewnością możemy im pozazdrościć.

Z rodziną Tristana spędzamy około godziny. Niestety, musimy jechać dalej. W podziękowaniu za ciepłe przyjęcie wręczamy gospodyni kilka upominków z Polski. Ona odwdzięcza nam się domowym winem i owocami. Na odchodne wręcza mi jeszcze pyszną śliwkową konfiturę suszoną na słońcu. Tristan mówi, że nazywają ją potocznie "kawałkiem szmaty" (кусок тряпки), bo rzeczywiście tak wygląda. Ale jest pyszna.


Epilog: Z rodziną Tristana spotykamy się też w drodze powrotnej z Szatili. Nasz kierowca organizuje dla czterech członków naszej ekipy rafting. Do naszych przyjaciół dołączają dzieci Tristana. Wesoła polsko-gruzińska ekipa przebywa część trasy Szatili-Tbilisi na pontonach. My ścigamy ich busem i robimy zdjęcia. 


Obrazek nr 3

Wędrujemy z Szatili do Muco. Przed nami grubo ponad 10 km marszu w jedną stronę. Pierwszym przystankiem jest Anatorii - wioska przeklętych. Znajdują się tam masowe groby ofiar epidemii (cholery, dżumy? dokładnie nie wiadomo), która dotknęła te tereny jakieś 100 lat temu. Anatorii było miejscem, gdzie chorzy udawali się dobrowolnie, by nie zarazić pozostałych mieszkańców wioski i umrzeć w odosobnieniu. Do dziś w zbudowanych z łupków grobowcach można znaleźć szczątki ofiar zarazy.


Miejsce to zapadło nam w pamięć nie tylko z uwagi na swój makabryczny charakter, ale też dzięki ludziom, których tam spotkaliśmy. Była to dosyć nietypowa gruzińska rodzina - dwóch mężczyzn (braci, kuzynów?) z okolic Tbilisi, podróżujących ze swoimi córkami. Mężczyźni podawali się za emerytowanych policjantów. Wesoło przywitali się z nami i zapytali, skąd jesteśmy. Po chwili przed nami pojawiła się butelka domowej czaczy i dwa plastikowe kubeczki.

Alkohol był niesamowicie mocny, ale przy tym bardzo dobry. Zaczęliśmy rozmawiać (z mężczyznami po rosyjsku, z dziewczętami po angielsku - młode pokolenie Gruzinów rosyjskiego nie zna) i wznosić toasty - raz za Polskę (Gaumardżos Poloneti!), raz za Gruzję (Gaumardżos Sakartwelo!). Wesoła biesiada trwała jakieś pół godziny. Z uwagi na upał mocny alkohol powoli zaczął uderzać nam do głowy, więc postanowiliśmy ruszyć dalej. Nie obyło się oczywiście bez uścisków na pożegnanie. Gruzini wycałowali naszych chłopaków i solidnie waląc ich po piersi nazwali swoimi braćmi.

Obrazek nr 4

Ostatni dzień naszego pobytu w Gruzji. Wynajmujemy taksówkę, która ma nas zawieźć do klasztoru Galeti, a potem do miejscowości Chiatura, która słynie z tego, że za transport miejski służą tam kolejki górskie. Nasz kierowca jak na Gruzina przystało, jest bardzo rozmowny. Bez problemu zabiera do samochodu 5 pasażerów. W czwórkę ściskamy się na tylnym siedzeniu i ruszamy w drogę. Po chwili kierowca zatrzymuje się na poboczu, pyta, jakie wino lubimy bardziej - czerwone czy białe, po czym wysiada z taksówki i wchodzi w bramę jakiegoś domu. Nie ma go ok. 10 minut. Zastanawiamy się, co jest grane, ale nie jesteśmy zaniepokojeni. Przyzwyczailiśmy się do tego, jesteśmy na Kaukazie już 3 tygodnie.

Po chwili kierowca wyłania się z bramy. W rękach niesie 5 dużych plastikowych butelek wypełnionych czerwonym płynem. Myślę sobie, że na oko wygląda to jak domowe wytrawne. I mam rację. Wino to prezent od niego, chce umilić nam podróż. Tak zaczyna się biesiada w taksówce. Popijamy wino i rozmawiamy. Kierowca co jakiś czas pociąga mały łyk, ale nikogo to nie martwi. Nauczyliśmy się ufać gruzińskim kierowcom. Może i jeżdżą po górskich drogach rozmawiając przez dwie komórki jednocześnie i nie trzymając ani jednej ręki na kierownicy, ale wydaje się, że mimo to wszystko mają pod kontrolą.

***

Takich wspomnień z Gruzji mamy dużo więcej. Nie sposób wymienić wszystkich przypadków, kiedy byliśmy czymś częstowani (przemiła Gruzinka, którą poznaliśmy w samolocie do Kutaisi, kiedy dowiedziała się, że jesteśmy z Torunia upierała się, żeby poczęstować nas przywiezionymi z Polski toruńskimi piernikami), czy dokądś podwożeni (najmilej wspominamy prawosławnego batiuszkę, który wziął mnie i kolegę na stopa, kiedy zgubiliśmy się w okolicach Kutaisi i odwiózł nas do miasta). Gruzini zawsze byli dla nas niezwykle serdeczni i nigdy (oprócz jednego małego wyjątku) nie próbowali nas oszukać czy naciągnąć. Gaumardżos Sakartwelo:) 


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz