niedziela, 14 lutego 2016

Lubelszczyzna w trzech smakach

W maju ubiegłego roku w dwuosobowej ekipie odbyliśmy krótką "urodzinową" podróż na Lubelszczyznę (bo lubimy jeździć na Wschód, ale Polskę też doceniamy i chętnie odwiedzamy nowe miejsca). Spędziliśmy po jednym dniu w Lublinie, Kazimierzu Dolnym i Nałęczowie. 

Lublin to miasto, do którego na pewno będziemy wracać – choćby ze względu na cudowną starówkę, nocą tętniącą życiem, niesamowicie klimatyczną, pełną restauracyjek i pubów z dobrym lokalnym piwem. Kazimierz oczarował nas przyjemną atmosferą małego prowincjonalnego miasteczka, uroczymi uliczkami, wprost stworzonymi do długich wieczornych spacerów  i malowniczymi krajobrazami lessowych wąwozów oraz Małopolskiego Przełomu Wisły. 


Ten post nie będzie jednak poświęcony krajobrazom czy zabytkom Lubelszczyzny. Wizyta na tych terenach była dla nas również wspaniałą podróżą kulinarną, i to w zupełnie inne miejsce - na Wschód, z krótkim przystankiem w Czechach. Trzy dni, trzy kuchnie i wspaniała czesko-gruzińsko-ormiańska uczta, czyli wszystko to, co lubimy najbardziej i żywe wspomnienie naszych ostatnich wyjazdów. Czego chcieć więcej? :)

Przystanek nr 1 – Czechy w Lublinie
O lubelskiej restauracji Česká Pivnica wiedzieliśmy wcześniej od znajomych, którzy polecali ją nie tyle ze względu na jedzenie, co na prawdziwe czeskie řezané pivo. Dla piwoszy to istny rarytas. Ten przepyszny napój powstaje w wyniku zmieszania piwa jasnego i ciemnego w proporcji 1:1. Oba piwa różnią się temperaturą (jedno jest bardziej schłodzone, niż drugie) i umiejętnie nalane tworzą piwo "dwuwarstwowe". Co ciekawe, piwo jasne z ciemnym nie mieszają się nawet w czasie picia, jednak w połączeniu tworzą niesamowitą całość.

Właśnie takie idealne czeskie rzezane piwo można wypić w lubelskiej piwiarni już za 10zł. Lokal przypomina oryginalną praską gospodę. Jest odpowiednio "zagracony" (w pozytywnym znaczeniu tego słowa) różnymi piwnymi gadżetami, a panująca w nim atmosfera zachęca do dłuższej rozmowy przy kufelku.

Oczywiście nie można zapomnieć o jedzeniu. Menu jest tu dosyć nietypowe - nazwy dań w zabawny sposób imitują język czeski i nawiązują do postaci z czeskiej kultury. Jedzenie jest całkiem smaczne, a ceny przystępne, biorąc pod uwagę naprawdę świetną lokalizację. Česká Pivnica to miejsce zdecydowanie godne polecenia, nie tylko dla czechofili.



Przystanek 2 - Gruzja w Kazimierzu Dolnym

Spacerując po Kazimierzu Dolnym nie spodziewaliśmy się, że w jednej z uliczek trafimy na gruzińską restaurację o pięknej nazwie Batumi. Od podróży na Kaukaz jesteśmy zakochani w tamtejszej kuchni, więc nie mogliśmy odpuścić okazji, by spróbować gruzińskich specjałów.

Batumi trochę rozczarowała nas pod względem wystroju. O tym, że przenieśliśmy się do Gruzji świadczyła tylko flaga, powieszona na ścianie. Lokal nie w niczym nie przypominał niesamowicie klimatycznych (choć czasami trochę obskurnych) gruzińskich knajpek, gdzie klika miesięcy wcześniej raczyliśmy się wybornym chłodnym winem i wspaniałym jedzeniem. Wnętrze było zimne, nijakie i nie zachęcało do biesiadowania.

Jeśli chodzi o jedzenie, tutaj również czegoś zabrakło. Nie były to te niezwykle aromatyczne gruzińskie smaki, jakie zapamiętaliśmy z naszych podróży. Mieliśmy okazję próbować chinkali, zupy charczo oraz jednej z odmian chaczapuri z mięsem. W daniach brakowało przypraw, nie pachniały kolendrą, nie czuć było w nich tej miłości do dobrego jedzenia, jaką noszą w sercach Gruzini. Potrawy były po prostu poprawne, a ich ceny przeciętne, zwłaszcza biorąc pod uwagę lokalizację. Jeśli będziecie gościć w Kazimierzu, możecie wybrać się na chwilę do Batumi. Fani Gruzji i kaukaskich smaków mogę być jednak nieco zawiedzeni.


Przystanek nr 3 - Armenia w Nałęczowie

Restauracja Ararat była zdecydowanie największym zaskoczeniem majowego wyjazdu. Kto by się spodziewał, że w niewielkim uzdrowisku znajdziemy bar, prowadzony przez Ormian, którzy serwują prawdziwe kaukaskie jedzenie. Tutaj, w przeciwieństwie do Batumi, ze smakiem problemu nie było. Jedzenie było na tyle pyszne, że w Araracie spędziliśmy kilka godzin objadając się w oczekiwaniu na pociąg powrotny. Mieliśmy okazję próbować ormiańskiego kebabu (grillowanego mięsa mielonego z cebulą na lawaszu), lobio (zupy z czerwonej fasoli), przepysznych bakłażanów i tanu (ormiańskiego wydania ajranu - dobrze przyprawionego napoju na bazie jogurtu). Dania były bez zarzutu, a ceny bardzo przystępne.

Jeśli chodzi o wystrój, był dosyć skromny, jednak ogromne zdjęcie góry Ararat zakrywające jedną ze ścian od razu przypominało nam, że jesteśmy w Armenii. Idealny obrazek zaburzał nieco fakt, że oprócz kaukaskiego jedzenia właściciele sprzedawali też zwykłe, ukochane przez Polaków kebaby, tonące w surówce i sosie czosnkowym. Ale w niczym nie przeszkadzało to delektować się pysznymi daniami. W menu oprócz wyżej wymienionych potraw, znaleźliśmy też różne odmiany chaczapuri, tołmę ("gołąbki" zawinięte w liście winogron), czy szaszłyki. Do pełni szczęścia brakowało nam tylko ormiańskiego piwa "Kilikija". Dostaliśmy za to prawdziwą kawę po ormiańsku (u nas nazywaną kawą po turecku). Podsumowując, Ararat to miejsce zdecydowanie godne polecenia.

Mocna i aromatyczna kawa po ormiańsku.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz