niedziela, 28 sierpnia 2016

Gdy odjedzie ostatni "motoraczek"

Zegar na zamkowej wieży wybija po raz dwunasty. Niewielkie miasteczko na północy Czech już od dawna pogrążone jest we śnie. Z okna hotelowego pokoju wychodzącego na rynek i przecinającej go w poprzek głównej drogi słychać tylko szum liści i wijącą się dookoła miasta rzekę Metuję. Na pogrążonym w ciemności rynku nie ma żywej duszy, a ciemność kilka razy w ciągu godziny rozświetlana jest przez reflektory niespiesznie poruszających się aut.
 

Takich miasteczek jak Nowe Miasto nad Metują są w tym kraju setki. Dojeżdżamy tu nieśmiertelnym czeskim "motoraczkiem", który regularnie, co godzinę, przybywa na miejscową stację. Chociaż słońce chyli się już ku zachodowi, dworcowa gospoda działa w najlepsze. W wygrodzonym z peronu ogródku tłoczy się przy stolikach spora grupa osób, pomiędzy nimi zwinnie uwija się wąsaty kelner, rozstawiając na stołach kolejne kufle piwa z pianą grubą na trzy palce. Zawsze chciałem przysiąść w dworcowej gospodzie, miejscu niemożliwym do stworzenia w naszych realiach, by pośród przejeżdżających pociągów poddać się specjałom czeskiej kuchni. Ale nie tym razem. Zbliża się 20.00 i spodziewamy się, że albo wkrótce zamkną nam hotelową restaurację i do rana będziemy głodni, albo, co gorsze, w ogóle zamkną hotel i spać przyjdzie na ulicy.

Ostatni wieczorny czeski "motoraczek". :)


Niedzielnego wieczora zamknięte jest niemal wszystko. Tylko niewielki sklepik prowadzony przez skośnookiego Azjatę daje nam możliwość zrobienia małych zakupów. Kiedy Czesi nie chcą już pracować, zawsze w mieście znajdzie się jakiś "azjatycki" sklepik otwarty dłużej niż inne.


Droga z dworca do centrum jest daleka (jak na Czechy i jak na małe miasteczko), ale tuż po 20.00 docieramy do hotelu. Jak się okazuje, recepcja znajduje się po prostu w barze. Spośród wymytych kufli barman wygrzebuje nasze klucze (jest ich cały pęk) i oto możemy zakwaterować się w pokoju. Wewnątrz komuną wieje na kilometr - stare drzwi, twarde sprężyny w materacu, wymalowane farbą olejną ściany... ale położenie na samym rynku, tuż obok zamku, jest największym plusem tego miejsca. Kiedy schodząc z powrotem do restauracji myślimy już o pysznych i niezdrowych czeskich specjałach, które zaraz będziemy jeść, zostajemy brutalnie sprowadzeni na ziemię: kuchnia zamknięta! Tylko piwo podajemy...


Odsyłają nas do konkurencji: o godzinie 20.20 jeść dają jeszcze dwa lokale w mieście. Pierwszy z nich znajduje się na zamku. Wcale nie oznacza to, że ceny są tam również szlacheckie i stać będzie nas tylko na zupę na spółę. Nic z tych rzeczy! Problem tylko w tym, że bez jakiegokolwiek słowa wytłumaczenia kelnerki na wszystkich stołach rozstawiają właśnie rezerwacje. Natychmiast wychodzimy, zostaje lokal drugi, naprzeciwko hotelu. Nawet w jednym procencie nie przypomina starej, dobrej, małomiasteczkowej gospody, w której można posiedzieć w wesołym towarzystwie. Ale jak się nie ma co się lubi... Dobrze, że chociaż jakieś czeskie piwo podają.


Kiedy wychodzimy po 22.00 właśnie zamykają ostatnie gospody. Ulice opustoszały, na rynku siedzi tylko dwóch młodzieńców pod nieśmiertelną kolumną morową. Z ciemności widać jedynie ich sylwetki i rozświetlone ekrany smartfonów, w które są wpatrzeni. Jakby nigdy nic włóczymy się środkiem głównej ulicy przebiegającej przez miasto. Raz na kilkanaście minut może coś przejedzie, raz na kilkadziesiąt ktoś jeszcze przejdzie. Wygląda, jak byśmy byli tu jedynymi turystami. Nikt inny nie zostaje tu na noc? Boczne zaułki pełne niewielkich domków przypominają trochę Złotą Uliczkę w Pradze. Tylko że te są bardziej autentyczne: bez dzikich tłumów, no i wciąż mają (i nadal mieć będą) swoich prawdziwych lokatorów.


 

W hotelu nie ma już nikogo, musimy go otworzyć sami. W środku zastaje nas jedynie cisza i ciemność. Tej ciepłej, letniej nocy nie chce się spać, zwłaszcza, że bajkowy widok z okna pobudza wyobraźnię a rozlegające się osiem razy w ciągu godziny bicie zegarów (dwóch, niezsynchronizowanych - z zamku i kościoła) skutecznie wybija organizm ze snu.


O poranku miasto ożywa. Jest gdzie zjeść, od 8.00 rano brodaci Czesi przychodzą do wszechobecnych ogródków na piwo. Ot tak, przed pracą, albo i w trakcie. W czeskich gospodach nalewają najsłabsze trunki - 3-4%, stąd można pić je niemal bez końca, dopóki nerki nie odmówią posłuszeństwa. Mocniejsze piwo trudno kupić (a już na pewno nie z nalewaka). Dwa dni wcześniej pani przewodniczka-barmanka w pobliskim browarze Primator podczas degustacji dwa razy pytała, czy na pewno chcę wypić "szestnastkę". Jest bardzo mocna, ma 6%! A "dwudziestki czwórki" w Czechach nie pije się w ogóle, idzie tylko na eksport, zwłaszcza do... no właśnie ;)




A samo Nowe Miasto jest bardzo sympatycznym miejscem na mapie północnych Czech. Rzut beretem z Polski, niecałą godzinę z Kudowy Zdroju. Niespieszna atmosfera, renesansowy rynek ze wszędobylskimi arkadami, pod którymi można zasiąść by odpocząć przed upałem i poczuć miejscowy klimat. I chociaż w dzień przybywa tu sporo turystów, mało kto zatrzymuje się na noc. Na zwiedzenie rynku i całkiem pokaźnego zamczyska (koniecznie trzeba wdrapać się na wieżę!) wystarczy kilka godzin. Ale warto przenocować w takim miejscu chociaż raz, żeby pobudzić swoją wyobraźnię, posłuchać opływającej miasto rzeki i powpatrywać się na wyłaniający się z ciemności zamek. I, oczywiście, odpowiedno zaplanować posiłki i zakupy, żeby w smutku i głodzie nie wyczekiwać kolejnego poranka!


 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz